Ogród Petenery
Advertisement

Rozdział XVII Piętnastoletni kapitan • Część I. Rozdział XVIII. • Juliusz Verne Część II
Rozdział I
Rozdział XVII Piętnastoletni kapitan
Część I. Rozdział XVIII.
Juliusz Verne
Część II
Rozdział I
Uwaga! Tekst wydano w latach 1917. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!

Straszne słowo.


Pora już była wielka stanąć u kresu podróży. Pani Weldon niezmiernie była zmęczona drogą, odbywaną w tak uciążliwych warunkach, a mały Janek wycieńczony gorączką, rozpalony i czerwony podczas ataków, wybladły po ich ustaniu, nadzwyczaj ją niepokoił. Ani na chwilę z rąk go nie spuszczała.

W istocie czas już był stanąć u kresu podróży, ale też według zapewnień amerykanina, wieczorem dnia następnego, to jest 18 kwietnia przybędą do San Felice.

Chociaż pani Weldon była silna i wytrwała, nie mogła jednak nie odczuć dwunastu dni nużącej podróży, dwunastu nocy spędzonych pod gołem niebem. Więcej jeszcze dręczyło ją cierpienie moralne; wiedziała, że synek ukochany tak cierpi, a zbywało jej na najprostszych środkach przyniesienia mu ulgi.

Dick, Nany, Tom i jego towarzysze łatwiej znosili trudy podróży.

Chociaż zapas żywności zaczynał się już wyczerpywać, dotąd jeszcze nie zbywało im na niej.

Co do amerykanina, ten widocznie był przyzwyczajony do długich podróży po lasach, gdyż nie okazywał najmniejszego znużenia. Tylko Dick uważał, iż w miarę zbliżania się do fermy, był więcej zachmurzony i jakby nie tak swobodny i otwarty w obejściu.

Dick mniemał, iż właśnie przeciwnie być powinno i coraz mniej dowierzał amerykaninowi… Cóżby mógł mieć jednak za interes w oszukiwaniu ich?…

Dick nie umiał sobie na to odpowiedzieć, ale coraz uważniej śledził każdy krok przewodnika.

Prawdopodobnie zauważył to amerykanin i może ta nieufność Dicka czyniła go posępniejszym.

Puszczono się dalej w drogę.

Las stawał się coraz rzadszy; drzewa rozrzucone kępami nie tworzyły już trudnych do przebycia gęstwin.

W pierwszych godzinach podróży nie wydarzyło się nic, coby mogło powiększyć niepokój Dicka; dwie tylko rzeczy zwróciły jego uwagę. Może to nie było nic tak ważnego, ale w ich położeniu na wszystko należało zwracać uwagę.

Najpierw zastanowiło go zachowanie się Dinga. Przez cała drogę pies zdawał się tropić ślad, teraz nastąpiła nagła zmiana. Dotąd, zwiesiwszy łeb, najczęściej węszył krzewy i trawy, lub żałosnem tylko szczekaniem przerywał milczenie, jakby na znak ciężkiego żalu i boleści. Otóż, tego dnia szczekał głośno, niekiedy nawet zajadle, jak niegdyś, gdy Negoro ukazywał się na pomoście Pilgrima.

Podejrzenie coraz silniejsze powstawało w umyśle Dicka, utwierdził go w niem jeszcze stary Tom.

– Szczególna rzecz, panie Sand – mówił stary murzyn – Dingo nie węszy już jak to wczoraj jeszcze czynił; podniósł nos w górę, jest widocznie niespokojny, sierść się na nim podnosi, możnaby przypuścić, iż czuje zdaleka…

– Negora, wszak to chciałeś powiedzieć – odparł Dick i chwytając go za rękę dał znak, aby mówił cicho.

– Tak jest, Negora… Ale może być, iż portugalczyk szedł w ślad za nami…

– I, że teraz jest gdzieś blizko…

– Ale w jakimże celu? – pytał Tom.

– Negoro nie zna kraju, a w takim razie musiał iść w ślad za nami.

– Albo? – zapytał Tom z przerażeniem.

– Albo zna go dobrze, a w takim razie…

– Lecz jakże mógłby znać okolice, w której nigdy nie był?

– Czy tylko nie był? – odparł Dick. – To tylko pewna, iż z zachowania się Dinga, można wnosić, że ten nienawistny mu człowiek jest gdzieś w pobliżu.

To rzekłszy, zawołał psa, który zbliżył się do niego po pewnem wahaniu, poczem Dick wymówił głośno: Negoro! Negoro!

Jakby w odpowiedzi na to, pies zaczął szczekać zajadle. Wymówienie nazwiska byłego kucharza oddziałało na niego, jak zwykle, pobiegł prędko, jakby szukając go w zaroślach.

Amerykanin widział to wszystko, zaciął usta i, zbliżając się do Dicka, zapytał?

– Co wy chcecie od Dinga?

– Nic, nic – odrzekł, żartując stary Tom,– zapytujemy go o towarzysza, który znikł gdzieś bez śladu.

– Aha, o tego portugalczyka, co był kucharzem na statku?

– Tak jest – odpowiedział Tom; – patrząc na Dinga, możnaby sądzić, iż Negoro znajduje się gdzieś w pobliżu.

– Jakim sposobem mógłby się tu dostać, przecież zdaje się nie zna tego kraju?

– Kto to wie – odparł Tom – może nic mówił nam prawdy.

– Jeżeli chcecie, możemy przeszukać w zaroślach, może biedak potrzebuje pomocy, może spotkało go jakieś nieszczęście?…

– Bezpożyteczny byłby trud, panie Harris – rzekł Dick – jeśli Negoro sam przyszedł aż do tego miejsca, to trafi także i dalej. Da on sobie sam radę!

– Jak chcecie – odpowiedział Harris.

– Cicho Dingo! – zawołał Harris – kończąc w ten sposób rozmowę.

Nie uszło również uwagi Dicka, iż koń amerykanina nie okazywał niczem, iż czuje w pobliżu stajnię; nie wciągał powietrza, jak to zwykle robią konie, czując zbliżający się koniec podróży. Zdawał się tak obojętny, jak gdyby owa ferma, w której miał być kilkakrotnie, była jeszcze oddalona o setki mil.

Koń ten nie byłby tak obojętny, gdyby czuł blizko stajnie, pomyślał sobie Dick.

Według słów wyrzeczonych wczoraj przez amerykanina, pozostało im już tylko sześć mil drogi do fermy, a do piątej godziny wieczorem niezawodnie uszli już ze cztery, pozostałoby więc jeszcze do przebycia dwie mile. Jednak nic w okolicy nie zapowiadało blizkości wielkiej osady, jaką miała być San Felice.

Nawet pani Weldon, prawie wyłącznie zajęta chorym Jankiem, zdziwiona była, iż taka pustka panowała dokoła. Jak to być może, myślała, żeby tak blizko fermy nie spotkać ani krajowca ani nikogo ze służby? Czyżby amerykanin zabłądził?… ale odpędzała z myśli to przypuszczenie – nowe opóźnienie groziłoby śmiercią jej dziecku.

Harris szedł ciągle przodem; zdawał się rozglądać po lesie, przypatrywał się na prawo i lewo jak człowiek niepewny, czy go pamięć nie myli, czy dobrą idzie drogą. Pani Weldon przymknęła oczy, aby tego nie widzieć.

Przeszedłszy płaszczyznę, znowu weszli do lasu, mniej jednak gęstego, niż na zachodzie; o szóstej wieczorem znaleźli się w gęstwinie, przez którą, jak się zdawało, musiała przechodzić niedawno gromada dzikich zwierząt.

Dick bacznie rozglądał się w około.

Na wysokość przechodzącą wzrost ludzki, gałęzie były poobrywane lub połamane; a trawa, gwałtownie rozsuwana, dozwalała zauważyć na błotnistym gruncie ślady stóp, które nie mogły być wzięte za ślady jaguarów lub kuguarów. Czyżby to leniwce zwane »aï«, pozostawiły te ślady, lecz jeśli tak, dlaczegóż gałęzie są połamane na takiej wysokości? Wprawdzie słonie mogłyby pozostawić tak wielkie ślady i przerżnąć taki otwór w nieprzejrzanej gęstwinie; ale słoni przecież nie ma w Ameryce. Olbrzymie te zwierzęta nie pochodzą z Nowego Świata i dotąd nie zostały tam zaaklimatyzowane; niepodobna więc było przypuścić, że to słonie przechodziły tedy.

Dick nie wyjawiał myśli, jakie mu się nasuwały z powodu tego niewytłómaczonego faktu, nawet w tym względzie nie zapytywał amerykanina. Mógłże ufać objaśnieniom człowieka, który mu żyrafy podawał za strusie. Harris byłby dał jakąś wykrętną odpowiedź, która w niczem nie zmieniłaby położenia.

Teraz Dick był już prawie pewny, iż amerykanin jest podłym zdrajcą i czekał tylko odpowiedniej chwili, aby wyjawić jego niegodziwość i ukarać go za nią, i głos jakiś szeptał mu, iż chwila ta nadejdzie nie zadługo.

Ale jakiż cel ukrywał amerykanin? jaka przyszłość czekała rozbitków Pilgrima. Dick mówił sobie, iż nie jest wolnym od odpowiedzialności, pomimo rozbicia się powierzonego mu statku, obecnie więcej niż kiedykolwiek powinien był czuwać nad bezpieczeństwem wszystkich rozbitków. Musi ocalić te biedną kobietę i jej synka oraz towarzyszy niedoli.

Łatwiej mu jednak było radzić sobie na okręcie, lecz co pocznie wśród ciężkich prób, jakie im przetrwać przyjdzie?

Dick nie łudził się, iż niebezpieczeństwo powiększało się z każdą chwilą i piętnastoletni kapitan Pilgrima postanowił walczyć z niem, nie chciał jednak przerażać nieszczęśliwej matki, zanim nie nadejdzie stanowcza chwila.

Dochodząc do dość szerokiego strumienia wyprzedził całą gromadę o jakie sto kroków i zobaczył ogromne zwierzęta biegnące wśród wielkich traw urwistego wybrzeża.

'Dick Sand, A Captain at Fifteen' by Henri Meyer 051

Już miał zawołać: hipopotamy! ale się powstrzymał.

I były to w samej rzeczy hipopotamy, z wielkimi łbami, szerokimi pyskami i krótkiemi nogami. Ale skąd hipopotamy w Ameryce!…

Szli dzień cały, z coraz większą jednak trudnością, nawet najsilniejsi czuli się znużeni. Czas był wielki przybyć na oznaczone miejsce, gdyż inaczej byliby zmuszeni zatrzymać się dla wypoczynku.

Pani Weldon, myśląc tylko o Janku, nie skarżyła się na znużenie; widać jednak było, iż siły ją opuszczają. Jeden tylko Dick opierał się znużeniu, dzięki sile moralnej, jaką czerpał w poczuciu obowiązku.

Około godziny czwartej stary Tom zobaczył w trawie pewien przedmiot, który zwrócił jego uwagę. Był to rodzaj noża szczególnego kształtu, z szerokiem zakrzywionem ostrzem, oprawionem w kawałek kości słoniowej, dość niezgrabnie wyrzynanej.

Podniósł ów nóż i podał go Dickowi, który, obejrzawszy go, zwrócił się do amerykanina mówiąc:

– Widać krajowcy są gdzieś blizko?

– Zapewne – odrzekł Harris – a jednak…

– Jednak? – powtórzył Dick – patrząc mu w oczy.

– Powinnibyśmy być już blizko fermy – rzekł wahając się – a nie poznaję…

– Czybyś pan zabłądził? – zapytał żywo Dick.

– Nie zabłądziłem wprawdzie, ferma powinna być o jakie trzy mile, ale chcąc skrócić drogę, poszedłem bokami lasu i może źle zrobiłem.

– Być może.

– Najlepiej będzie, jak pójdę naprzód – rzekł Harris.

– O nie! nie rozłączajmy się – odparł stanowczo Dick.

– Niech i tak będzie, tylko, że trudno mi będzie przewodniczyć wam wśród nocy.

– To też zatrzymamy się dla wypoczynku. Pani Weldon zgodzi się na przepędzenie tej jeszcze nocy pod drzewami, a jutro, jak tylko zaświta, puścimy się w dalszą drogę. Przecież pozostało nam już tylko dwie, czy trzy mile, przejdziemy je w parę godzin.

– Zgoda – odpowiedział Harris.

W tej chwili Dingo zaczął gwałtownie szczekać.

– Dingo tu! – zawołał Dick. – Wiesz przecież, iż jesteśmy na puszczy i, że niema nikogo.

Zatrzymano się na ostatni nocleg; pani Weldon zgodziła się na to milcząco. Trzymała na kolanach Janka, wycieńczonego febrą.

W pobliżu wznosiła się wielka kępa drzew, Dick zamierzał w cieniu ich urządzić nocleg. Stary Tom mu pomagał, w tem nagle zatrzymał się i krzyknął:

– Panie Sand, patrz pan! patrz pan!

– Cóż takiego? – zapytał Dick spokojnie, jak człowiek przygotowany na wszystko.

– Tam… tam… na tych drzewach… plamy krwi… A na ziemi… poodcinane członki ciała… – wyjąkał murzyn.

Dick podbiegł ku wskazanemu miejscu, potem zwracając się do Toma, rzekł:

'Dick Sand, A Captain at Fifteen' by Henri Meyer 050

– Cicho, cicho Tomie!

W samej rzeczy, na ziemi leżały poodcinane ręce, a przy nich połamane widły i zerwany łańcuch. Na szczęście pani Weldon nic nie widziała. Harris stał na uboczu, ktoby uważnie przypatrywał mu się w tej chwili, zostałby uderzony nagła zmianą wyrazu jego twarzy, która teraz napiętnowana była dziką srogością.

Dingo poszedł za Dickiem i, ujrzawszy te szczątki ludzkie, zaczął wyć; zaledwie go Dick mógł odpędzić.

Zobaczywszy te widły, ten zerwany łańcuch, stary Tom stanął nieruchomy, jakby przykuty do ziemi. Wytrzeszczył oczy, zacisnął pięście i wymawiał niezrozumiałe słowa:

– Widziałem… widziałem kiedyś… te widły… byłem mały… widziałem…

Widać wspomnienia z lat dziecinnych niewyraźnie rysowały mu się w pamięci; przypomniał sobie… chciał mówić…

– Milcz, milcz, Tomie! – zawołał Dick, milcz, przez litość nad panią Weldon, nad nami wszystkimi! – I odprowadził go na stronę.

Obrano w pewnej odległości inne miejsce spoczynku i zajęto się przygotowaniami do noclegu.

Przyrządzono posiłek, ale wszyscy byli tak znużeni, iż prawie jeść nie mogli, a nadto wszystkich ogarniał jakiś niepojęty, z przerażeniem graniczący niepokój.

Zmierzchało się, a wkrótce zupełna zapanowała ciemność. Czarne, burzą grożące chmury zasłoniły niebo; ku wschodowi na horyzoncie widać było przez drzewa błyskawice. Wiatr ustał, ani jeden listek nie poruszał się na drzewach. Po dziennej wrzawie nastąpiło głuche milczenie; zdawałoby się iż atmosfera ciężką nasycona elektrycznością, stała się niezdolną do przekazywania dźwięków.

Dick, Austyn i Baty, czuwali wspólnie. Natężali wzrok i słuch, czy nie dojrzą lub nie dosłyszą wśród tej ciemnej nocy jakiegoś podejrzanego światełka lub szelestu, lecz nic nie zakłócało spokoju ani ciemności.

Tom siedział nieruchomy z pochyloną głową, zatopiony w dawnych wspomnieniach, jakby nagłym odurzony ciosem. Pani Weldon wpatrywała się w śpiącego na jej ręku synka, i zdawała się o nim tylko myśleć.

Jeden tylko kuzyn Benedykt spał skokojnie, ponieważ nie podzielał smutnych wrażeń, doznawanych przez jego towarzyszy. Nie miał zwyczaju bawić się w przeczucia.

Wtem nagle, około godziny 11 w nocy dał się słyszeć przeciągły ryk; Tom zerwał się na nogi i wyciągnął rękę w kierunku gęstych, dość odległych zarośli.

Dick chwycił go za rękę, ale Tom nie mógł się powstrzymać i krzyknął głośno;

– Lew! lew!

Stary murzyn rozpoznał ryk, który tak często słyszał w swoich latach dziecięcych.

– Lew! – powtórzył raz jeszcze.

'Dick Sand, A Captain at Fifteen' by Henri Meyer 052

Dick, nie mogąc dłużej zapanować nad sobą, rzucił się z kordelasem w ręku, ku miejscu, w którem znajdował się Harris… ale już go na niem nie zastał; koń jego znikł również.

W tej chwili nagle rozjaśniło się w umyśle młodego nowicyusza, nie był tam, gdzie być mniemał.

Tak więc Pilgrim nie na wybrzeża amerykańskie został wyrzucony! Dostrzeżona ze statku wyspa, nie była to wyspa Wielkanocna, ale inna jakaś, leżąca na wschód tego lądu, jak wyspa Wielkanocna leży na zachód Ameryki.

Wiadomo nam, iż przez pewien czas żeglugi busola wprowadzała go w błąd, i wiemy kto był tego powodem. Zapędzony burzą na błędną drogę, opłynął przylądek Horn i z oceanu Spokojnego widocznie wpłynął na Atlantyk. Pomimo jego wiedzy, siła huraganu podwoiła prędkość statku, której ściśle obliczyć nie mógł.

I oto dlaczego nie było widać ani drzew kauczukowych ani chinowych, ani płodów Ameryki południowej, w tej okolicy, która nie była ani równina Atakama, ani pampasem boliwijskim.

Owe gromady, uciekające w gęstwinie, były to żyrafy a nie strusie, jak to dowodził podstępny amerykanin; słonie przechodziły przez gęstwinę, a w owych wielkich trawach Dick zakłócił spokój hipopotamom.

A ów owad znaleziony przez kuzyna Benedykta, była to rzeczywiście mucha »tsetse«, ów groźny dwuskrzydłowy owad, którego ukąszenie zabija zwierzęta.

Obecnie, w samej rzeczy ryk lwa rozległ się wśród lasu, a owe widły, łańcuchy i nóż niezwykły, były to przybory handlarzy niewolnikami.

Te poodcinane ręce, były to ręce nieszczęśliwych niewolników.

Widocznie portugalczyk Negoro i amerykanin Harris byli ze sobą w zmowie!…

Z ust Dicka Sand wyrwały się straszne słowa:

– Afryka! Afryka podrównikowa! Afryka niewolnictwa i handlarzy niewolnikami!


Koniec tomu pierwszego.
Advertisement