Ogród Petenery
Advertisement
Rozdział IV Pierwsi ludzie na księżycu
Rozdział V
Herbert George Wells
Rozdział VI
Uwaga! Tekst wydano w 1902 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!


V.
Przybycie na księżyc.


Wkrótce Cavor zgasił lampkę, mówiąc, że trzeba oszczędzać światła, i czas jakiś lecieliśmy w ciemności. Naraz zapytałem mego towarzysza:

— W jakim też lecimy kierunku?

— Lecimy od ziemi prostopadle w górę, a ponieważ księżyc jest prawie w swej trzeciej kwadrze, więc lecimy ku księżycowi. Zresztą podniosę okiennicę, to zobaczymy.

Niebo na zewnątrz było tak ciemne, jak wnętrze naszej kuli, z tą różnicą, że usiane niezliczonem mnóstwem gwiazd.

Gwiazdy, które widzimy w naszej mglistej atmosferze jakże są blade w porównaniu z tym pyłem świetlanym, który wtedy przedstawił się moim oczom!

Cavor szybko zwijał jednę okiennicę za drugą, nagle zamknąłem oczy, bo olśniła mnie światłość księżyca, gdyż Cavor zwinął aż cztery okiennice Cavoritu, aby siła przyciągająca tej planety mogła działać na kulę i przyciągać ją do siebie. Uczułem, że już nie jestem zawieszony w powietrzu, ale stoję na szklanej ścianie sfery, która zaczęła lecieć w kierunku księżyca. Wszystkie rzeczy znajdujące się wewnątrz, a które przed kilku minutami zdawały się pływać w powietrzu, teraz znalazły się spokojnie leżące obok mnie. Patrząc na księżyc zdawało mi się, że patrzę „w dół”, gdyż przyciąganie księżyca sprawiło, że ziemia była nad naszemi głowami, tymczasem gdy wszystkie okiennice Cavoritowe były zamknięte, pojęcie „w dół” znaczyło do środku kuli, a „w górę” ku jego ścianom.

Tak samo rzecz się miała ze światłem. Na ziemi światło przychodzi z góry lub z boków, do nas dochodziło ono z dołu, i żeby zobaczyć nasze cienie musieliśmy patrzeć w górę.

Uczułem pewien zawrót głowy, spoglądając na te nowe zjawiska, ale po chwili zawrót minął, a ja napawałem się widokiem nieznanych dotąd dziwów.

Ponieważ przestrzeń bezpowietrzna była czysta, więc wśród milionów gwiazd widzieliśmy księżyc bardzo wyraźnie. Był daleko większy, rozumie się, niż widziany z ziemi, a że żadna chmurka nie zaciemniała go, więc świecił jasnem choć łagodnem światłem. Stałem jak wryty i patrzyłem w dół na przybliżający się księżyc, którego kontury ostre i całą powierzchnię widziałem już jak na dłoni.

— Cavorze — rzekłem nagle — nie zdaje mi się, abyśmy tu jakie szacowne minerały znaleźli.

— Zobaczymy!

— Ciekawym, czy odniesiemy jaką korzyść z tej wyprawy?

Jednak przez chwilę snem mi się wydało całe moje przeszłe życie i ziemia, która teraz była od nas tak daleko, lecz spojrzawszy na numer Timesa i na różne ogłoszenia w nim wydrukowane wróciłem do rzeczywistości i zapytałem Cavora:

— Czy mogą nas widzieć z ziemi?

— Dlaczego się pan o to pyta?

— Bo jeden z moich znajomych zajmuje się astronomią, zdziwiłby się niepomału, gdyby tak przez teleskop zobaczył mnie tutaj.

— Gdyby ktoś patrzący z ziemi użył nawet najsilniejszego teleskopu, to jużby nas chyba nie dojrzał.

Milczeliśmy chwilę. Ja znów przerwałem milczenie i zapatrzony w księżyc zawołałem.

— Ależ to cały świat, wydaje się większym od ziemi, może tam są nawet ludzie.

— Ludzie! nigdy, — zawołał Cavor. Wystaw pan sobie, że jesteśmy podróżnikami, zwiedzającymi puste przestrzenie i kraje.

— Patrz pan!

I wskazał ręką na złoty księżyc do którego przybliżaliśmy się coraz bardziej: — To świat zamarły! Wielkie wypalone wulkany, góry zastygłej lawy, zamrożone powietrze i kwas węglany, wszędzie grunt nierówny i pełno przepaści. Przecież od dwóch wieków badają systematycznie tę planetę przez teleskopy, i wiesz pan jakie zmiany na niej dojrzeli?

— Żadnych.

— Prawie żadnych, bo jedynie jakieś szczeliny, wyniosłości i peryodyczną lekką zmianę koloru.

— Ja nawet i o tem nie wiedziałem.

— Ludzi tam niema napewno.

— Powiedz mi pan, — zapytałem, — jakiej najmniejszej wielkości musiałby być przedmiot, żeby go dojrzeć z ziemi przez teleskop, rozumie się?

— Jakiś wielki kościół, lub inną wysoką budowlę, duże miasto i tem podobne dzieła rąk ludzkich. Podług dokonanych badań, istoty nam podobne, nie mogłyby tam wyżyć, gdyż na tej planecie jeden dzień trwa naszych dni 15, a po nim następuje równie długa noc. W dzień słońce pali ogromnie i upał jest nie do wytrzymania, a noce są lodowato zimne, tak, że tylko mrówki, owady lub istoty zupełnie róże od ludzi mogą tam zamieszkiwać, kryjąc się na noc w ziemię.

Cavor zamyślił się, a w końcu dodał.

— Mogą tam być jakie robaki, żywiące się stałem powietrzem, tak jak glizdy żywią się ziemią, albo też jakie gruboskórne straszydła.

— W takim razie, — rzekłem, — szkoda żeśmy nie wzięli broni. — Cavor nic na to nie odpowiedział, tylko pochwili rzekł, iż chce, aby przez jakiś czas nasza ziemia nas znowu przyciągała, i w tym celu chce zwinąć okiennice od strony ziemi. Mnie zaś uprzedził, że doznam zawrotu głowy, i ostrzegł, żebym wyciągnął przed siebie ręce, gdyż pewnie upadnę wskutek takiej zmiany kierunku. Postąpiłem według jego rady. W tej chwili zwinął okiennicę, a ja upadłem jak kloc na twarz i ręce, lecz przez trzydzieści sekund mogłem patrzeć na matkę ziemię. Byliśmy jej jeszcze dosyć blizko, Cavor mówił, że cała odległość wynosiła najwyżej ośmset mil, to też wielka kula ziemska zakrywała nam całe niebo które widać było przez to okno.

Cień i mgły ją otaczały, jednakże na zachodzie widziałem, wyraźnie srebrne fale Atlantyku, ujęte w ciemne brzegi starego i nowego kontynentu.

Cavor zamknął okno. Ciemność zaległa wnętrze sfery, ja znów uczułem się dziwnie lekkim i jakby odurzonym. Podług zegarka Cavora lecieliśmy już sześć godzin, a dotąd wcale nam się jeść ani pić nie chciało. Cavor obejrzał aparat pochłaniający kwas węglany i wodę, i powiedział, że znajduje się w zupełnym porządku, zużyliśmy bardzo mało tlenu. Ażeby nie osłabnąć, przekąsiliśmy troszkę, a czując chęć snu, rozesłaliśmy na szklanej podłodze nasze grube wełniane kołdry i powiedziawszy sobie „Dobranoc,” zasnęliśmy snem sprawiedliwych.


∗             ∗

W taki sposób: czytając, rozmawiając, śpiąc lub odżywiając się po trochu, gdyż nigdy w ciągu całej podróży nie czuliśmy głodu, zbliżyliśmy się do księżyca.

The First Men In The Moon by E. Hering 02

Pamiętam tę chwilę doskonale. Cavor zwinął nagle aż sześć okiennic i wielka światłość tak mnie olśniła, że aż oczy zabolały i krzyknąłem. Gdy już mogłem spojrzeć na księżyc, ujrzałem jakby wielką tarczę srebrną z czarnemi brzegami, na której oświetlone słońcem, odcinały się wyraźnie szczyty i łańcuchy gór. O ile części wyniosłe planety kąpały się w blasku słonecznym, o tyle doliny i płaszczyzny pokrywały głębokie cienie. Podług obliczeń Cavora byliśmy w tej chwili oddaleni od księżyca tylko o mil sto, i dla tego widzieliśmy zupełnie jasno paszcze wygasłych wulkanów, śniegiem pokryte szczyty gór i płaszczyzny bronzowe lub koloru oliwkowego.

Cavor z natężoną uwagą patrzał na księżyc i coś obliczał, gdyż teraz nadeszła najkrytyczniejsza chwila naszej wyprawy — wylądowanie na księżyc. Otwierał i zamykał Cavoritowe okiennice, patrzał na zegarek, kręcił się nieustannie.

The First Men In The Moon by Claude Shepperson 04a

Przy świetle lampki elektrycznej zaczęliśmy zwijać nasze bagaże, bujając w środku kuli.

Chodziło o to, aby spaść bez uderzenia, lekko. Gdy wszystkie okna były pospuszczane, ciemność chwilowo zaległa wnętrze kuli. Naraz Cavor otworzył cztery okna i zdało mi się, że ogień napełnił domek tak ogromny blask słońca wdarł się do nas z dołu. Potem je zamknął i przy świetle lampki elektrycznej zaczęliśmy związywać razem nasze bagaże, bujając w środku kuli. Nie było to jednak łatwą sprawą: gdyż płynąc, że tak powiem w powietrzu wypełniającem wnętrze kuli, to uderzałem sobą o jego szklane ściany, to machałem bezsilnie rękami i nogami w powietrzu, niekiedy nogi Cavora dotykały mej głowy, lub moje nogi były przed jego oczami, ale w końcu dokonaliśmy dzieła, wszystko było mocno związane, z kołder zaś wełnianych porobiliśmy sobie naprędce płaszcze podróżne.

Teraz Cavor zwinął znów jedną okiennicę, i ujrzałem, że jesteśmy nad ogromnym kraterem wygasłego wulkanu, za chwilę otworzył wszystkie, bo chciał powiększyć działanie siły przyciągającej nas do księżyca. Znów oślepił mnie wielki blask słońca. — Zakryj się kołdrą zawołał Cavor, po tem usłyszałem jak szybko zasuwał okiennice, potem nastąpiło pewne wstrząśnienie, i zaczęliśmy się toczyć po jakiejś pochyłości, uderzając jak piłki elastyczne to o siebie, to o ściany domku, to o nasz bagaż, a zewnątrz coś pluskało i pryskało jakby błoto, lub miażdżony ciężarem naszej kuli śnieg.

Nareszcie sfera zatrzymała się w swym szalonym biegu, utknęliśmy na jakimś stałym gruncie. Wszystko ucichło. Po chwili wyjrzałem z pod kołdry, w którą cały byłem otulony i zobaczyłem Cavora dyszącego i chrząkającego, jak odsuwał ostrożnie okiennice. Wygramoliłem się powoli, bo czułem się cały strasznie poturbowany. Wyjrzałem przez okno, ciemna noc była na dworze.

— Cóż teraz będziemy robili? — zapytałem Cavora. — Ciemno i głucho dokoła!

— Musimy czekać, — odrzekł aż dzień się zacznie, wtedy zobaczymy.

Zimno było przejmujące.

Obfita rosa zaczęła spływać wewnątrz po szklanych ścianach kuli. Chciałem obetrzeć z rosy jedną szybę, aby widzieć co się dzieje na zewnątrz, lecz że użyłem do tego mojej wełnianej kołdry, której włoski wraz z rosą zupełnie szkło zamazały, nie mogłem przeto nic zobaczyć. Na domiar złego pośliznąłem się na szklanej podłodze, i upadając mocno skaleczyłem sobie nogę o metalowy cylinder.

— Niech licho porwie! — zawołałem w pasyi. Jeżeliśmy tu po to przyjechali, aby dusić się w tej ciemnej klatce, lepiej było siedzieć w domu.

Owinąłem się w kołdrę i zdesperowany, usiadłem na stosie naszych bagaży.

Po chwili dreszcz mnie ogarnął i zacząłem drżeć z zimna, spojrzałem na okno a tam rosa zastygła już w sople lodu. Widząc to Cavor, rzekł: — Czy możesz, pan, dosięgnąć ręką elektrycznego ogrzewacza? Ten duży czarny guzik, naciśnij pan, bo zmarzniemy.

Nie dałem sobie tego powtarzać dwa razy, i w krótce cieplej nam się zrobiło.

— Dokąd tak będziemy czekali? zapytałem.

— Dopóki dzień się nie zrobi, — odrzekł Cavor spokojnie. — A czy pan nie czuje głodu? Możebyśmy co zjedli, — dodał zachęcająco. Nie odpowiadałem mu długą chwilę, byłem zły na niego, na księżyc i na siebie, spojrzałem na Cavora i rzekłem smutnym głosem: — Tak, jestem głodny, i czuję się okropnie zawiedzony.

— Spodziewałem się — ja nie wiem dobrze czego się spodziewałem — ale nigdy tego.

Uzbroiwszy się jednak w spokój filozoficzny, usiadłem na pace i zacząłem spożywać mój pierwszy posiłek na księżycu. Zdaje mi się jednak, że go nie skończyłem, bo powoli mgły się rozwiały, rozwidniło się nagle, więc obadwaj poskoczyliśmy do okna, aby spojrzeć na księżycowy krajobraz.

Advertisement