Ogród Petenery
Advertisement


Pierwsi ludzie na księżycu

(The First Men in the Moon)

Herbert George Wells

¤ ¤ ¤ ¤

Przekład: M. St.
Ilustracje: Claude Allin Shepperson i E. Hering


Albert Aublet - Selene



I.
Pan Bedford spotyka się z panem Cavorem.


Gdy z okna wygodnego pokoju spoglądam na piękny krajobraz włoski, rozpostarty przede mną, zdaje mi się, że wszystkie przygody, które wam chcę opowiedzieć, jak cała moja znajomość z Cavorem i to co potem nastąpiło, to dziwny sen tylko, a jednak ten dostatek otaczający mnie obecnie, i ta podróż do Włoch, jest skutkiem tych nadzwyczajnych przygód, które przechodziłem i dowodzi ich rzeczywistości. Ale zacznijmy od początku.

Nie poszczęściło mi się jakoś w interesach, straciłem całe swe mienie, i do tego jeszcze złośliwy pewien wierzyciel chciał mnie koniecznie wsadzić do więzienia za długi, gdyż na razie nie mając pieniędzy, nie mogłem pomimo najlepszych chęci, zapłacić mu należności. W tak smutnym położeniu, pewnego dnia kwietniowego 1899 r. opuściłem Londyn, schroniłem się do zacisznego miasteczka Lympne w hrabstwie Kent, aby tam w spokoju ducha napisać świetną sztukę dla pierwszego teatru w stolicy i przez nią odrazu zyskać sławę, stanowisko w świecie, no, i sposób do spłacenia długu. Ale chłop strzela, Pan Bóg kule nosi.

Nająłem sobie maleńkie mieszkanko, skromnie umeblowane, kupiłem imbryk do herbaty, dwa rondelki i patelnię do smażenia mięsa. Sam sobie gotowałem, żywiąc się kotletami lub kiełbasą, kartoflami i jajkami na miękko. U piekarza zamówiłem dostawę codzienną chleba, z zapłatą w końcu miesiąca, w piwiarni dostawę piwa, na tych samych warunkach, i urządziwszy w ten sposób moje gospodarstwo, zabrałem się z zapałem i wiarą w przyszłość do pisania sztuki. Lecz po kilku dniach usilnej pracy, przekonałem się, że to wcale nie łatwo napisać dobrą sztukę dla teatru.

Lympne znajduje się na miejscu dawnego portu rzymskiego; Portus Lemanus. Świadczą o tem murowane z cegieł i mocne dotąd bulwary. Dziś morze znajduje się o pół mili od Lympne; zamiast gwaru i ruchu jakie tu musiały dawniej panować, cisza zalega całą okolicę. Domek, który zajmowałem stoi na samotnej skale, skąd smutny rozciąga się widok na płaską, po części błotnistą okolicę. Nic nie przerywało mi pracy, a jednak postępowała ona bardzo powoli.

The First Men In The Moon by Claude Shepperson 01

Raz o zachodzie słońca siedziałem przy stole pod oknem i mozoliłem się nad jakąś patetyczną sceną. Szukając natchnienia, wpatrywałem się w błękit nieba, ozłocony blaskami zachodu, gdy nagle na tem jasnem tle ujrzałem śmiesznie wyglądającą postać. Był to nizki, okrągły człowieczek, z bardzo cienkiemi nogami, a dużą głową. Ubrany w kostyum cyklisty, przez co nogi jego obciągnięte ciemnemi pończochami, zdawały się jeszcze cieńszemi, szedł, mocno gestykulując; potrząsając głową; chrząkając głośno i mrucząc coś do siebie. Stanął naprzeciw zachodzącego słońca, wyjął zegarek z kieszonki, pilnie wpatrywał się w słońce i coś jakby liczył na zegarku, potem zawrócił się i szybkim krokiem udał się w stronę powrotną. Zjawienie się tej komicznej postaci zepsuło trochę mój patetyczny nastrój, a gdy dodam, że odtąd codzień zjawiał się o zachodzie słońca, zawsze gestykulując, chrząkając głośno i mrucząc, to przyznacie, że istotnie mi przeszkadzał w pracy, gdyż obudził we mnie ciekawość i chęć dowiedzenia się, kim był i co robił w Lympne ten dziwak. Postanowiłem zapytać go o to otwarcie, i jakoś w tydzień po pierwszem jego ujrzeniu, gdy stanął na zwykłym posterunku na drodze, naprzeciw zachodzącego słońca, zbliżyłem się ku niemu i rzekłem:

— Chwileczkę, szanowny panie!

Wyczytałem zdziwienie w jego bystrych, piwnych oczach, ale odrzekł mi uprzejmie:

— Chwileczkę, z przyjemnością, mój panie. Jeżeli zaś dłużej życzy pan sobie ze mną pomówić, to bądź pan łaskaw towarzyszyć mi w przechadzce, bo czas mój skrupulatnie jest obliczony.

— Bardzo chętnie będę panu towarzyszył — odrzekłem — sądzę, że to jest czas przeznaczony na codzienną pańską przechadzkę.

— Tak jest. Przychodzę tu podziwiać zachód słońca.

— Nigdym tego nie przypuszczał.

— Jakto, mój panie?

— Bo pan zwykle więcej wtedy patrzysz na zegarek, niż na słońce.

— Doprawdy?

— Tak. Ja pana obserwuję od tygodnia, i zauważyłem, że pan raczej oblicza czas na zegarku, niż patrzy na słońce.

Zmarszczył brwi i zadumał się, w końcu rzekł:

— Oddycham świeżem powietrzem, podziwiam zachód słońca, idę sobie tą ścieżką, a potem wracam do domu.

— Ale gdzież tam! W cale pan nie wygląda na spacerowicza, raczej na uczonego, zagłębionego w jakiemś obliczaniu. Dziś naprzykład.

— O, dziś! ale czekaj pan. Dziś właśnie spojrzałem na zegarek i zobaczyłem, że trzy minuty dłużej niż zwykle trwała moja przechadzka, dlatego to tak spiesznie powracam.

— Codzień robisz pan to samo!

Spojrzał na mnie i zastanowił się.

— Może być, że robię; teraz tylko o tem pomyślałem... ale powiedz mi pan, o co chciałeś mnie zapytać?

— Właśnie o to!

— O to?

— Naturalnie. Dlaczego pan przychodzisz tu co wieczór, mrucząc w ten sposób? Tu naśladowałem jego mruczenie.

— Mrucząc w ten sposób?

Spojrzał na mnie z widocznem zmieszaniem.

— Czy doprawdy ja tak mruczę? — zapytał.

— Co wieczór o jednej i tej samej porze.

— Nie miałem o tem pojęcia — rzekł widocznie zafrasowany. Potem spojrzał na mnie poważnie i dodał: — Widocznie weszło to mruczenie u mnie w zwyczaj, a ja tego nie spostrzegłem.

— Nieinaczej — odrzekłem.

Położył wskazujący palec na ustach i wpatrzył się w kałużę wody, stojącą na drodze, a po długiej chwili rzekł do mnie:

— Umysł mój bardzo jest zajęty. Pan chce wiedzieć, dla czego ja przychodzę tu co dzień o jednej godzinie, mrucząc w ten sposób? A ja nic nie wiedziałem, iż to robię... Bardzo pana za to przepraszam, bo to musi panu przeszkadzać?

Tak wysoka delikatność odrazu mnie rozbroiła, powiedziałem tedy miękko.

— Cokolwiek. Sam pan pojmie, gdybyś pan był w mojem położeniu i pisał sztukę dla teatru!

— Nigdybym tego nie mógł napisać.

— Lub każdą inną pracę umysłową, która wymaga skupienia myśli.

— Rozumie się — odrzekł i zamyślił się. Miał tak skruszoną minę, iż w głębi duszy zacząłem się uważać za napastnika, który czepia się porządnych ludzi za to, iż idąc na publicznej drodze, mruczą sobie pod nosem.

Nieznajomy rzekł po chwili:

— Muszę się odzwyczaić od tego mruczenia koniecznie.

— A jeżeli to pana będzie krępowało? Zresztą, poznawszy pana, to ja raczej powinienbym go przeprosić za...

— O, wcale nie — przerwał mi spiesznie. — Jestem panu mocno obowiązany. Powinienem się wystrzegać podobnych niedorzeczności. Na przyszłość już tego nie będzie.

Teraz ja byłem zawstydzony i rzekłem nieśmiało:

— Spodziewam się, że moja impertynencya...

— Ależ nie, panie, bynajmniej.

Popatrzyliśmy na siebie przez chwilę, uchyliłem kapelusza i powiedziałem mu dobrywieczór, on uczynił to samo i każdy poszedł w swoją stronę.

The First Men In The Moon by Claude Shepperson 02

Obejrzałem się po chwili i postać jego dziwnie wydała mi się zmieniona: zdawał się być, jakby skurczony, przygarbiony i zły byłem na siebie za to, że wymawiałem mu jego mruczenie, bo żal mi się go zrobiło.

Przez dwa dni następne nie widziałem go wcale, ale wciąż o nim myślałem, gdyż zdawał mi się być doskonałym sentymentalno komicznym typem, który chciałem umieścić w mojej sztuce. Trzeciego dnia około piątej godziny po południu, przyszedł mnie odwiedzić.

Zdziwiła mnie wielce jego wizyta; przez pół godziny rozmawialiśmy o rzeczach obojętnych, aż nagle bez żadnych omówień zapytał mnie, czy nie odstąpiłbym mu swego mieszkania.

— Widzi pan — powiedział do mnie — bynajmniej się nie dziwię, że nieprzyjemne panu było moje mruczenie, ale co pan chce, od kilku lat codziennie chodziłem na spacer w tę stronę, teraz ciężko mi się od tego odzwyczaić, to mi psuje cały porządek dnia.

— A czy innej przechadzki niema w Lympne? — szepnąłem.

— Nie ma. Przez dwa dni ubiegłe dopytywałem się o to napróżno. I teraz gdy przyjdzie czwarta godzina po południu, czuje się formalnie wykolejony.

— Ależ, drogi panie, jeżeli to dla pana jest rzeczą tak ważną.

— Żywotną, panie, żywotną kwestyą dla mnie. Bo widzi pan ja jestem... ja jestem badaczem i od kilku już lat pracuję nad pewnym wynalazkiem. Mieszkam w tym oto domu z wysokimi białymi kominami, i w tym właśnie czasie doszedłem do pewnego... hm, hm, odkrycia, które jest wynikiem długich badań naukowych, jeżeli wynalazek mój uda mi się zastosować praktycznie, to będzie on jednym z najważniejszych wynalazków, jakich ludzie dokonali. Teraz pojmiesz pan łatwo, że w podobnych okolicznościach cały mój umysł pochłonięty jest różnemi kombinacyami, próbami, doświadczeniami, a właśnie w czasie mej przechadzki popołudniowej miewałem najszczęśliwsze pomysły.

— Ale proszę pana, w takim razie, nie uważać na mnie, lecz jak poprzednio niech pan tu spaceruje.

— Nie, to już nie może być. Przedtem nie wiedziałem zupełnie o tem mruczeniu, a teraz wiem, i spacerując tu miałbym uczucie, że panu przeszkadzam w jego pracy literackiej, poczucie to przeszkadzałoby mi zebrać myśli... Jeden jest tylko na to sposób, żeby mi pan odstąpił swe mieszkanie.

Teraz ja się zastanowiłem. Nie byłem od tego, aby nie zadowolnić jego życzenia, gdyż w ogóle bardzo lubiłem wszelkie zamiany, byłem rzutny, ruchliwy, a wiedziałem, że uczony badacz da mi z pewnością dobre odstępne, które zasili chudą moją kasę, ale obawiałem się kłopotów ze strony gospodarza, mogącego rościć słuszne pretensye za to, że rozporządzam w ten sposób jego domem. Zaciekawiał mnie bardzo jego wynalazek, broń Boże, abym chciał z niego skorzystać, ale ten człowiek cały oddany nauce, interesował mnie wielce. Zapytałem go otwarcie, nad jakim wynalazkiem pracuje.

The First Men In The Moon by Claude Shepperson 02a

Z całem przejęciem uczonego, który mówi o ulubionym przedmiocie, zaczął mi opowiadać o swoim wynalazku.

Nie ociągał się bynajmniej, lecz z całem przejęciem uczonego, który mówi o ulubionym przedmiocie, zaczął mi opowiadać o swym wynalazku. Ja słuchałem go uważnie, a choć niezupełnie rozumiałem, bo jako specyalista używał mnóstwo wyrazów technicznych, które dla niego były proste i jasne, a dla mnie nowe i niezrozumiałe, lecz porywał mnie swą wymową, więc potakiwałem jego dowodzeniom, a gdy się zatrzymywał, mówiłem:

— Mów pan dalej!

Z tej prelekcyi ściśle naukowej wyniosłem jednak przekonanie, że nie był to żaden maniak, ale poważny badacz, którego odkrycie mogło być istotnie wielkie i pożyteczne. Gdy mi powiedział, że ma u siebie laboratoryum i trzech robotników pracujących pod jego kierunkiem, pojąłem, że to nie żadna mrzonka, ale rzecz, którą warto zobaczyć i poznać. To też, gdy mnie zaprosił i obiecał pokazać swe prace, przyjąłem skwapliwie jego zaproszenie.

Żegnając się ze mną, zaczął mnie przepraszać, że mi tyle zabrał czasu, lecz tak rzadko z kim może rozmawiać o swej pracy, a to jest dla niego tak wielką przyjemnością, i szczerze mi dziękował, że go wyciągnąłem na tę gawędę.

— Mało obcuję z ludźmi uczonymi — rzekł — bo często są oni drobiazgowi i zazdrośni, a doprawdy jak się ma w głowie jakąś nową, wielką ideę, to te ludzkie drobnostki bardzo nużą — ale nie chcę bynajmniej obmawiać naszych uczonych.

Jestem człowiekiem szybkich postanowień, ten człowiek bardzo mi się podobał, a że w głębi duszy wyrzucałem sobie, że go pozbawiłem jedynej przyjemności, jaką był dla niego popołudniowy spacer, rzekłem więc pośpiesznie:

— Nie sądzę, abym mógł odstąpić panu swoje mieszkanie, ale może pan zechce w miejsce przechadzki, którą panu zepsułem, przychodzić codzień do mnie o tej godzinie i, opowiadać mi o postępie swych poszukiwań. Ponieważ jestem zupełnym profanem w tej gałęzi wiedzy i człowiekiem uczciwym, nie wykradnę panu tajemnicy jego odkrycia.

Nieznajomy zdawał się rozważać moją propozycyę. Po chwili rzekł:

— Boję się znudzić pana.

— Sądzisz pan, że za mało jestem inteligentny, ażeby być pańskim słuchaczem?

— O nie, ale ten język techniczny...

— Nie wiem, ale dzisiejszym wykładem niezmiernie mnie pan zajął.

— Takie pogadanki byłyby wielką pomocą dla mnie — rzekł rozpromieniony — bo nic tak nie rozjaśnia nowych pojęć, jak objaśnianie ich drugim. Dotąd...

— A więc rzecz ułożona między nami, drogi panie — odparłem.

— Dobrze, ale pan ma swe zajęcie, pan nie ma czasu na takie pogawędki.

— Wszak i mnie po pracy należy się jakiś wypoczynek, pańskie pogadanki będą tym wypoczynkiem.

Zgodził się lecz z ostatniego schodka werendy wrócił się jeszcze i rzekł:

— Jestem panu bardzo, bardzo obowiązany.

Spojrzałem na niego zdziwionym wzrokiem.

— Wyleczyłeś mnie pan zupełnie z mego śmiesznego mruczenia.

Uśmiechnąłem się i powiedziałem że miło mi jest gdy mogę wyświadczyć komu jakąkolwiek usługę.

Odszedł. Widać, że moja propozycya wróciła mu swobodę myśli, bo idąc, zaczął po dawnemu gestykulować i głośno mruczeć, lecz teraz nie dziwiło mnie to, bo wiedziałem, że umysł jego cały był pochłonięty jakimś nadzwyczajnym pomysłem.

Przez parę następnych dni przychodził regularnie i miewał prawdziwe prelekcye z dziedziny fizyki i chemii, a ja słuchałem go uważnie, mówiąc od czasu do czasu, odpowiednio do jego twierdzeń: „tak,” mów pan dalej, lub „rozumiem pana.”

Jeszcze przy pierwszej jego wizycie przedstawiliśmy się sobie, nowy mój znajomy nazywał się Cavor, a mówił tak jasno i z takiem przejęciem, że choć byłem zupełnym nieukiem w jego specyalności, jednak zaczynałem rozumieć go naprawdę i przejmować się jego wynalazkiem na równi ze sztuką, którą pisałem bardzo powoli, niestety.

Jakoś w tydzień poszedłem z rewizytą do Cavora. Dom jego był obszerny, lecz bardzo zaniedbany; nie trzymał żadnej służby oprócz trzech robotników; w prywatnem swem życiu był to skończony filozof. Za napój miał wodę, żywił się chlebem, mlekiem, jarzynami i owocami. Całe swe mieszkanie urządził jak fabrykę, złożoną z różnych warsztatów. Na dole były warsztaty mechaniczne, komin w kuchni i kocieł w pralni przerobione zostały na piece i tygle do przetapiania metali. Pokazywał mi to wszystko z zapałem samotnego badacza, który dotąd żył tylko ze swymi świetnymi pomysłami, a teraz znalazł słuchacza, który go rozumiał...

Trzej jego robotnicy byli: Spargus, dawny marynarz, obecnie kotlarz i kucharz, Gibs stolarz, trzeci Brown, dawny ogrodnik, teraz do wszystkiego. Ludzie to byli chętni, silni i sumiennie wykonywali pomysły Cavora podług planów, kreślonych przez niego, nie rozumiejąc ich sami.

Celem poszukiwań i doświadczeń Cavora było wytworzenie substancyi t. j. ciała chemicznego, któreby nie przepuszczało siły przyciągania, podobnie, jak szkło nie przepuszcza elektryczności, jak ciała nieprzezroczyste, nie przepuszczają światła, a metale promieni Rentgena i t. p.

The First Men In The Moon by E. Hering 01

— Widzisz pan — powiedział — wszystko, co znamy dotąd podlega wzajemnej sile ciężkości, której prawa Newton pierwszy określił. Ziemia i komety ciążą do słońca; atmosfera, woda i to co jest na ziemi, utrzymują się na jej powierzchni, bo podlegają tej sile, dzięki której istnieje ciężar i waga. Otóż ja twierdzę, jestem na śladzie takiej kombinacyi chemicznej, która będzie zatrzymywała działanie energii, będącej owem przyciąganiem, jak naprzykład okiennica zatrzymuje i nie przepuszcza działania energii świetlnej, a tafla szklana, przepuszczająca światło, zatrzymuje działanie elektryczności. Rozumiesz pan? — zawołał, zapalając się — a połączywszy helium z pewnemi solami przy pewnych warunkach — mam nadzieję wytworzyć substancyę, która będzie złym przewodnikiem siły ciężkości. Jeśli z tej substancyi zrobię kawał blachy i podłożę ją pod centnarowy kamień, straci swój związek z ziemią, straci wszelką wagę, przyciąganie ziemi nie będzie na niego działało — poleci w przestrzeń — rozumiesz pan?

I zaczął objaśniać swoje kombinacye.

— Szczerze dzisiaj żałuję, że gdy on mi tak jasno wykładał, w jaki sposób ma zamiar wytworzyć ów nadzwyczajny metal, ja z tego wszystkiego nie robiłem notatek, a teraz! teraz! Lecz ani mi przeszło wtedy przez głowę, że te notatki takby się dziś przydały dla biednego Cavora i dla całej ludzkości. Łatwo pojmiecie jednak, że gdym się dowiedział nad czem Cavor pracuje, zrozumiałem całą doniosłość takiego wynalazku, i praca jego w tym kierunku zaczęła mnie daleko więcej zajmować, niż cała moja literatura. Czem była choćby najlepsza sztuka teatralna, w porównaniu z tem odkryciem, przez który Cavor zrobi zupełny przewrót w świecie?

Módz się opierać działaniu siły ciężkości, która trzyma i skuwa cały wszechświat i wszystko co na nim istnieje, ależ to zdumiewające, to cudowne! I ja byłem obecny, czyli będę przy narodzinach tej nowej potęgi. Na tę myśl zadrżałem ze wzruszenia. Jakiś nowy człowiek obudził się we mnie. Chciałem działać, zawiązywać towarzystwa dla eksploatowania nowego wynalazku, widziałem Cavora i siebie na szczycie sławy i bogactwa.

Obejrzawszy dokładnie warsztaty i laboratoryum Cavora, rzekłem do niego:

— Jest to niezaprzeczenie jeden z największych wynalazków, jakich kiedykolwiek umysł ludzki dokonał. Jutro przychodzę do pana jako czwarty robotnik, a jeżeli mnie nie zechcesz, to chyba...

Spojrzał na mnie, zadziwiony moim zapałem.

— Czy pan to naprawdę mówisz? A cóż będzie z pańską sztuką?

— To drobnostka w porównaniu z pańskiem odkryciem. Czy pan nie rozumie, że ono uczyni przewrót w całym świecie?

Istotnie, on o tem wcale nie pomyślał. Ten uczony badacz pracował nad swym wynalazkiem dla miłości wiedzy. Całą jego ambicyą było, dojść do pewnego rezultatu naukowego, dla którego życie poświęcił. Nazwałby tę nową substancyę Cavoriną lub Cavoritem, wtedy portret jego, jako zasłużonego badacza, umieściłyby pisma naukowe, zostałby członkiem akademi i... dosyć, dalej nie sięgały marzenia Cavora. Ja zaś z praktycznego punktu widzenia nazywałem jego wynalazek olbrzymim, piorunującym, nadzwyczajnym. To też teraz zamieniliśmy role. On słuchał a ja dowodziłem mu, jakie korzyści możemy odnieść z jego odkrycia.

— Zapewne, masz pan racy — rzekł z przekonaniem. — Dziwna rzecz, jak to wymiana myśli rozszerza widnokrąg naszych pojęć!

— Szczególniej gdy znajdziemy człowieka, który nas rozumie — odrzekłem z powagą.

— Zdaje mi się — rzekł po chwili Cavor — że nie ma na świecie człowieka zupełnie obojętnego na bogactwo. Ale do końca brakuje jeszcze jednej rzeczy.

Zamilkł, ja czekałem co powie.

— Wiedz pan, że mój wynalazek może nas jeszcze zawieść! Często takie wyrachowania są teoretycznie możliwe, a praktycznie niewykonalne. Ale nawet gdy wytworzę tę nową substancyę, to znaleść się mogą inne przeszkody...

— To je usuniemy odrzekłem z mocą.



II.
Pierwsza próba Cavoritu.


Obawy Cavora były płonne. Dnia 14 października roku 1899-go nowa substancya była wynaleziona. Muszę jednak wyznać prawdę, że w ostatecznej chwili przypadek, marny przypadek dopomógł nam do tego. Cavor stopił razem różne metale, dodając do tego rozmaite sole; miała ta mieszanina wrzeć jakiś czas, a potem powoli zastygać i wytworzyć pożądaną substancyę, twardniejącą przy 33° C. (Celsyusza). Lecz zdarzyło się, o czem naturalnie Cavor nie wiedział, że jego robotnicy pokłócili się.

Poszło im o palenie w piecu do przetapiania metali. Gibs, który to zwykle robił, nagle doszedł do przekonania, że powinien to czynić Brown, gdyż on jest ogrodnikiem, a węgiel jest pewnego rodzaju ziemią, bo go kopią. Brown ani chciał słyszeć o tem, dość, że gdy Cavor wyszedł na zwykłą, popołudniową przechadzkę, ogień nie zasilany, wygasł zupełnie. Weszło nam to w zwyczaj, że cały ranek pracowałem u Cavora, na obiad szedłem do siebie i o piątej czekałem go z herbatą, którą piliśmy razem, rozmawiając o wynalazku.

W ten dzień pamiętny, właśnie woda w kociełku zaczynała mi wrzeć, spojrzałem w okno i w purpurowo-złotych blaskach zachodu, ujrzałem ruchliwą postać Cavora gestykulującą po dawnemu. Wtem!... Kominy na domu Cavora wyleciały w powietrze, za nimi dach i meble, potem buchnął ogromny biały płomień. Powyrywało drzewa rosnące koło domu, rozległ się straszliwy grzmot, od którego ogłuchłem na zawsze na jedno ucho, i wszystkie szyby w oknach mego mieszkania wyleciały.

The First Men In The Moon by Claude Shepperson 03

Wyszedłem na werendę aby spotkać Cavora, tu silny wiatr zwiał mi poły od surduta na głowę i mimo mej woli, popchnął mnie na drogę ku niemu, lecz w tej samej chwili uczony mój przyjaciel porwany wichrem, krzycząc i machając nogami, uniósł się na metr wysokości w powietrze, potem upadł na ziemię, a potem niewidzialna siła znów go porwała i poniosła dalej z błyskawiczną szybkością, aż wśród nieopisanego zamętu, zniknął mi z oczu.

Gdy rozszedł się dym i popiół opadł na ziemię, zobaczyłem leżący u moich nóg jakby arkusik jakiejś błękitnej, świecącej blaszki. Wiatr powoli ustawał i ja czułem, że żyję, że posiadam zdrowe członki i znów mogę swobodnie oddychać. Rozejrzałem się wkoło; jakże wielka zmiana zaszła przez tę chwilę! Purpurowo złoty krąg słońca zakryły czarne chmury, wszystko dokoła pociemniało.

Spojrzałem z niepokojem na dom, w którym mieszkałem, wiatr zerwał z dachu komin i ani jednej szyby nie pozostawił w oknach, zresztą dom stał na swojem miejscu.

Powoli poszedłem szukać Cavora w tę stronę, gdzie mi zniknął z oczu. Z poza osmalonych drzew małego gaiku, widać było dom jego w płomieniach, ale Cavora ani śladu. Strasznie zaniepokojony szedłem w stronę płonącego domu, a zbliżywszy się, zobaczyłem pod murem ogrodu stos połamanych gałęzi, opalonych liści pomieszanych z błotem; wśród tego wszystkiego coś się ruszało. Poskoczyłem żywo naprzód i w tej samej chwili podobny do obłoconej beczułki, Cavor na swych cienkich nóżkach wyłonił się z tego rumowiska.

Boże, jak on wyglądał! Cały oblepiony błotem, w podartem ubraniu, przecierał oczy zasypane kurzawą. Pomimo tego twarz miał rozpromienioną, a ujrzawszy mnie, wyciągnął zabłoconą rękę i zawołał:

— Powinszuj mi pan, powinszuj!

— Winszować panu czego? — odrzekłem zdziwiony.

— Jest, jest Cavorit!

— Cavorit? Ale co spowodowało ten wybuch?

Zamyślił się i zaczął coś mówić półgłosem do siebie o męczennikach nauki, gdyż sądził, że trzej jego robotnicy zginęli z powodu wybuchu, a oni, jak się później okazało, zaraz po wyjściu z domu Cavora, poszli na szklankę piwa, i w chwili wybuchu nie było w domu żywej duszy.

Prosiłem Cavora, aby poszedł do mnie, bo o ratowaniu jego domu nie było już co myśleć.

Wziąłem go za ramię i obadwaj chwiejąc się trochę na nogach i potykając, przyszliśmy do mego porządnie uszkodzonego mieszkania.

Cavor wciąż był zamyślony, w końcu rzekł:

— To powinno było nastąpić, taki musiał być ostateczny rezultat, udało mi się wyśmienicie!

Zdziwiony tem jego zadowoleniem, rzekłem:

— Nie wiem, czy się udało wyśmienicie, gdyż wybuch spustoszył okolicę na parę mil dokoła.

— Ale cóż to znaczy w porównaniu z tem wielkiem odkryciem — odrzekł wesoło. — Prawda, że nie przewidziałem, iż wybuch może być tak gwałtowny, ale wszystkie te straty są drobnostką wobec tej olbrzymiej naukowej zdobyczy.

— Drogi panie — zawołałem oburzony jego obojętnością — czyż nie rozumiesz, że przez ten wybuch ludzie ponieśli straty na tysiące funtów szterlingów?

— Prawda, prawda — rzekł skruszonym głosem — ale pan wie, że jestem człowiekiem niepraktycznym, i nic nie widzę poza memi badaniami i doświadczeniami. W tym wypadku zdaję się na pańskie milczenie, jeżeli nie wyjawisz przyczyny wybuchu, to ogół weźmie to wszystko za cyklon, który bywa niekiedy właśnie o tej porze roku.

— Dlaczego jednak ten wybuch nastąpił?

— To nie był wcale wybuch. Z powodu pewnej nieostrożności, a mianowicie zbyt prędkiego ostudzenia pieca, wytworzyła się nagle znaczna ilość nowej substancyi — Cavoritu. Mówiłem już panu przecież, że Cavorit nie pozwala ziemi przyciągać przedmiotów znajdujących się nad nim, czyli izoluje jedne ciała od drugich pod względem wzajemnego przyciągania.

— Cóż dalej?

— Widzi pan, jak tylko temperatura spadła do 33° z mieszaniny, którą przygotowałem, wytworzyła się wielka ilość nowej substancyi o szerokiej powierzchni, wskutek czego powietrze, część dachu i sufitu będącego nad nią, że tak powiem oderwało się od ziemi. Wszyscy przecież wiemy, że powietrze ma swój ciężar gatunkowy, i na każdy przedmiot znajdujący się na kuli ziemskiej wywiera ciśnienie w stosunku 14 ½ f. na jeden cal kwadratowy.

— Wiem o tem, mów pan dalej.

— Otóż Cavorit zniósł to ciśnienie dla całego słupa atmosfery, będącego nad nim; w słupie tym powietrze nie wywierało już na dach domu owego ciśnienia 14 ½ f. na cal kwadratowy, tymczasem z boków owego słupa nic się nie zmieniło, ziemia przyciągała i powietrze tłoczyło, jak zwykle. W skutek tego naturalnie część sufitu i dach domu musiały wylecieć w powietrze. Utworzył się pewien rodzaj komina czy fontanny atmosferycznej, która z impetem wyrzucała wszystko w górę, w przestwór między planetarny! Na miejsce pędzonego w górę powietrza z boków napływało nowe i tracąc także wagę ulatywało w przestworza.

— Ależ taką fontanną można wypompować całą atmosferę otaczającą ziemię! Ten pański Cavorit może uśmiercić całą ludzkość!

— A tak, a tak — odrzekł Cavor. — Gdyby ta trąba Cavoritu była przymocowana i nie uleciała sama z powietrzem, toby to pompowanie trwało dotąd i można byłoby ziemię pozbawić powietrza. Po pewnym czasie wróciłoby napowrót na kulę naszą; ale wszystkie istoty żyjące jużby się udusiły z braku powietrza.

To dowodzenie jego zgnębiło mnie. Czułem prawie obawę, myśląc o wynalazku Cavora.

— Cóż pan teraz zrobisz? — zapytałem.

— Najprzód poproszę pana o szpadel, bym mógł zeskrobać z siebie to błoto, potem korzystając z pańskiej gościnności poproszę o kąpiel, a później naradzimy się co robić. Podług mnie nie trzeba mówić nikomu o tem, co zaszło, gdyż próba Zrządziła wielkie szkody sąsiadom, a w tej chwili nie jestem wstanie ich wynagrodzić. Zagłębiony w mych badaniach nie mogłem przewidzieć tego wszystkiego. Właśnie potrzebuję pana na wspólnika do eksploatowania mego wynalazku. Ja będę teorya, a pan praktyką, wtedy wszystko pójdzie dobrze. Gdy zarobimy, to zapłacimy tym ludziom odszkodowanie, ale teraz nie mogę tego uczynić. Poniesione szkody przypiszą cyklonowi, prasa zbierze składki dla ofiar, a ponieważ mój dom zupełnie zniszczony i mnie wypłacą asekuracyą. Za te pieniądze będę mógł udoskonalić mój wynalazek, czyli zastosować go w praktyce. Gdyby zaś dowiedziano się teraz, że ja jestem sprawcą tej katastrofy, pociągniętoby mnie do odpowiedzialności, sami nic nie dostaną a wszystko przepadnie. Widzi pan zatem, że od naszego milczenia zależy powodzenie sprawy. Teraz druga rzecz: nie mam obecnie funduszu na odbudowanie mego domu, a trzeba nam się zabrać do roboty, więc chyba w pańskim zaczniemy pracować na nowo?

Umilkł i spojrzał na mnie.

Zastanowiłem się co mu odpowiedzieć, bo taki gość — wynalazca, to trochę ryzykowny gość.

Po chwili rzekłem.

— Zobaczymy, zobaczymy, a teraz oczyść się pan z tego błota — i wybiegłem po szpadel do ogródka.

Potem napaliłem w łazience, napiliśmy się herbaty, a gdy wanna była gotowa, Cavor poszedł się wykąpać, ja zaś, zostawszy sam, zapaliłem fajeczkę i zacząłem rozmyślać nad całym tym interesem.

Wynalazek Cavora był wielki, ale czy zużytkowany praktycznie, przyniesie nam majątek? Może tylko wylecimy w powietrze jak dom jego wyleciał? To byłoby trochę za mało i za wiele zarazem. Biłem się z myślami, czy wejść z nim w spółkę czy nie? Ale cóż? byłem młody, rzutny, nie wiele miałem do stracenia, więc bądź co bądź postanowiłem zaryzykować. Zaraz nazajutrz zabraliśmy się do roboty; trzeba było najprzód urządzić nowe laboratoryum tymczasem robotnicy Cavora, którzy, jak wiemy, nie byli przy energicznej próbie Cavoritu, urządzili bezrobocie, bo nie chcieli pracować pod moim kierunkiem. Uspokoiłem ich po dwóch dniach. Cavor był w swoim żywiole, zacierał ręce i powtarzał wesoło:

— Złapaliśmy tatara, teraz idzie o to, aby go utrzymać i zużytkować. Postaramy się nie ogołocić ziemi z powietrza, ale wszelka próba to ryzyko! Pan jesteś oględny, i zdaje mi się, że we dwóch dokonamy wielkich rzeczy. Wie pan, to dziwne, ale właśnie wtedy, gdy ten impet powietrza porwał mnie i niósł nad ziemią, przyszła mi myśl, żeby Cavorit wyrabiać w cienkich arkuszach, z lekko zagiętemi brzegami. Co pan na to mówi?

— Jest to chyba najlepsza forma, jeżeli go mamy zastosować do użytku praktycznego — odrzekłem z przekonaniem.



III.
Budujemy sferę.


Szliśmy pewnego dnia z laboratoryum na herbatę, gdy nagle Cavor po długiem milczeniu zawołał:

— Tak, właśnie tak. To będzie doskonale! Rodzaj okiennicy zwijanej w wałek.

— Co pan mówisz? Okiennica, gdzie?

— W Cavoritowym domku, rozumie się — odrzekł Cavor.

Dotąd nie mówiliśmy jeszcze, jak zastosujemy nowy jego wynalazek, lecz te słowa Cavora dały mi poznać, że on już coś obmyślił. Gdyśmy wiec zasiedli do herbaty, poprosiłem, aby mi wyjawił swój pomysł.

— Słuchaj więc pan — rzekł — ponieważ powietrze, będące nad powierzchnią Cavoritu ucieka w górę, można będzie zrobić z tej substancyi coś w rodzaju domku, w formie wielkiej kuli, czyli sfery, wejść do niego, a gdy Cavorit dostatecznie ostygnie i ostygnie sfera, wzniesie się w powietrze i poleci w przestworze.

— Ale my w jakim celu mamy razem lecieć? — zawołałem.

— W celu naukowym — odrzekł ze spokojem mędrca. — Czyż nie warto będzie zwiedzić Mars lub choćby księżyc, a potem pan opiszesz naszą międzyplanetarną wyprawę.

— Lecz jakże wyżyjemy w tym pańskim domku, czy wagonie, hermetycznie zamknięci?

— Zaraz, posłuchaj pan. Wagon nasz będzie miał kształt sfery, zrobimy go z grubego szkła, osadzonego w ramach stalowych. Tlen będziemy wyrabiali, mam na to przyrządzik, więc będzie czem oddychać, weźmiemy tylko żywności i wody dystylowanej. Hm! hm! stal trzeba będzie poemaliować, żeby ją rdza nie zniszczyła...

— A gdzież będzie Cavorit?

— Czekaj pan, bez niego sfera nie ruszyłaby z miejsca. To będzie trochę skomplikowane, ale zaraz panu wytłómaczę. Owa okiennica zwijana w wałek, czyli okiennice, które za naciśnięciem sprężyny będziemy podnosić lub spuszczać wedle potrzeby, będą właśnie zrobione z Cavoritu. Szklane wnętrze sfery, z jednym tylko zamykanym otworem do wejścia będzie wyłożone ruchomemi okiennicami z Cavoritu. Gdy okiennice będą pozamykane, cała sfera będzie powleczona Cavoritem, a więc nie podległa sile ciężkości i wnet poleci w przestworza.

Ale gdy puścimy się tak w przestrzeń, to będziemy lecieli bez końca i nigdy nie powrócimy na ziemię rzekłem.

— Przeciwnie, zsunąwszy na bok najprzód zasłonę stalową i zwinąwszy jednę z okiennic Cavoritowych, przez szkło będziemy widzieli co się dzieje na zewnątrz. Gdy spostrzeżemy jakieś ciało niebieskie, które zechcemy zwiedzić, w pewnej od nas odległości, zwiniemy tyle okiennic, ile będzie potrzeba, sfera nasza ulegnie z tej strony prawu ciężkości i przyciągnięta będzie na owe planety, na Mars lub księżyc.

— Czy nie lepiejby było zastosować Cavorit skromniej, naprzykład jako windy do dźwigania ciężarów? zapytałem trochę zaniepokojony perspektywą takiej podróży w zamkniętej sferze. — Ja lubię swobodę ruchów.

— Może być — odrzekł. — Lecz jeśli ludzie robią wyprawy do bieguna północnego nawet balonem, jak Andrée, czemużbyśmy nie mogli zrobić wyprawy na księżyc?

— Prawda, ale na takie wyprawy rządy dają fundusze, inne wyprawy jadą na poszukiwanie zaginionych... a my poprostu wystrzelimy się w powietrze, i bądź zdrów!

— Zaręczam panu, że na Marsie i księżycu są minerały.

— Jakie naprzykład?

— Rozmaite: miedź, żelazo, a pewnie i złoto.

— Lecz wszystko to są pańskie utopie. Niepodobna abyśmy dojechali na księżyc!

— Nie upieram się przy księżycu, możemy pojechać na Marsa. Czyste tam bardzo powietrze, człowiek będzie się czuł lekkim, jak piórko.

— Może pan na Marsie założy sanatoryum, kiedy tam tak przyjemnie i zdrowo. Ale koniec końcem, jak to daleko od nas do Marsa?

— Dwieście milionów mil w tym miesiącu — odrzekł Cavor — a droga wypadnie mimo słońca.

Jakiś zapał podróżniczy począł mnie ogarniać. Dojechać tam, gdzie nikt z ludzi dotąd nie był, a później opisać tę podróż, wygłaszać odczyty jak Nansen. Zatarłem ręce z radości i zawołałem:

— Dobrze, budujmy prędko sferę.

Zaraz po herbacie zaczęliśmy rysować plan kulistego wagonu, wieczorem poszliśmy do laboratoryum i podług świeżo narysowanego planu, zabraliśmy się do roboty przy świetle elektrycznem. Świt zastał nas przy pracy i tak było przez kilka miesięcy. Posilaliśmy się tylko wtedy, gdyśmy omdlewali z wycieńczenia, a szliśmy spać, gdyśmy ze znużenia upadali. Kulę szklaną w mocnych stalowych ramach, podług naszego planu, kazaliśmy ulać w Londynie, inne zaś części robiliśmy sami. Zapał nasz udzielił się naszym robotnikom, o nic, nie pytali, lecz szybko i dokładnie pracowali pod naszym kierunkiem. Minęła zima, w marcu ogromny wóz przywiózł opakowaną kulę szklaną z Londynu, ponieważ inne części jużeśmy w czasie zimy przygotowali, więc teraz robota szła piorunem i w końcu marca sfera była prawie skończona.

Cavor nakazał rozrzucić dach w laboratoryum i zbudować tam piec do topienia metali; Cavorit bowiem w części już przygotowany, potrzebował ostygać w piecu do 33° C, aby stwardnieć i nabrać pożądanych własności t. j. stać się złym przewodnikiem siły przyciągania.

Zabrałem się tedy żwawo do murowania tego pieca, poczem umieściliśmy w niej sferę wyłożoną ruchomemi okiennicami i napół gotowego Cavoritu, wewnątrz umieściliśmy rezerwoar z tlenem do oddychania i przyrząd do pochłaniania kwasu węglowego, aby umożliwić oddychanie. Pewnego dnia jednak ogarnęło mnie rozczarowanie.

— Ostatecznie, na co my się tak zapracowujemy?

Cavor uśmiechnął się i odrzekł:

— Aby pojechać!

— Na księżyc? Co tam zobaczymy? Wszak to jest dawno zamarła bryła.

Cavor wzruszył ramionami.

— Jesteś pan przepracowany — zauważył. — Idź na dłuższą przechadzkę.

— Nie, rzekłem z uporem; —muszę skończyć wszystko — pracowałem do nocy, a później z nadzwyczajnego znużenia zasnąć nie mogłem.

Nad rankiem sen skleił wreszcie zmęczone powieki — zasnąłem. Śniło mi się, ze lecę i lecę po niebieskich przestworzach w jakąś bezdenną przepaść.

Rano powiedziałem Cavorowi, że nie pojadę z nim, bo uważam całą tę podróż za szaleństwo.



IV.
Puszczamy się w drogę.


Zamiast pójść jak zwykle do laboratoryum, wziąłem kapelusz i laskę i poszedłem na daleki spacer. Poranek był cudny, wiosna pachniała w powietrzu, okolica była urocza: Idąc, mówiłem do siebie: — Trzeba być niespełna rozumu, żeby w taki dzień przecudny puszczać się gdzieś tam w nieznane przestworza wszechświata, jak ślimaki w skorupie.

Przekąsiłem z apetytem w jakiejś porządnej jadłodajni i dalej wędrowałem wśród świergotu ptastwa i upajających powiewów wiosennych, aż znużony położyłem się u stóp zielonego pagórka i smacznie zasnąłem. Sen ten dziwnie mnie pokrzepił, i w najlepszym humorze poszedłem dalej w stronę Canterbury. Niedaleko od miasta stała duża, piękna oberża, a ponieważ słońce chyliło się ku zachodowi, postanowiłem tu zjeść obiad i przenocować.

Oberżystka, grzeczna i mila staruszka, zaczęła ze mną rozmowę, z której dowiedziałem się, że nigdy jeszcze nie była w Londynie, a największem miastem jakie widziała było sąsiednie Canterbury.

— A czy chciałabyś, pani, pojechać na księżyc? — zapytałem.

— Nie lubię balonów, — odpowiedziała najnaturalniej w świecie, jakbym jej mówił o najzwyklejszej przejażdżce. — Za nic bym się nie puściła balonem.

Mój księżyc jak widać wcale jej nie zaimponował. Zdziwiło mnie to niezmiernie, że nawet taka skromna babinka uważa podróż na księżyc za zwykłą przejażdżkę balonem, i znów nabrałem ochoty do naszej wyprawy.

Po smacznym obiedzie, usiadłem na ławce przed oberżą i gawędząc z dwoma gospodarzami o tem i owem, patrzałem z przyjemnością na tarczę księżyca, który jak tajemnicza syrena wabił mnie ku sobie.

I pomyśleć, że ja, ja Bedford, popijający spokojnie piwo w oberży „pod białym koniem” mogę, jeśli zechcę, za dwa lub trzy dni być tam na tym srebrnym miesiącu!...

Nazajutrz wróciłem do Cavora.

— Powracam, rzekłem do niego, rozstrojone nerwy moje już się uspokoiły.

The First Men In The Moon by Claude Shepperson 04

Wszedlem po drabinie i zajrzałem do wnętrza kuli...

Po kilku dniach „sfera” była gotowa do podróży. Pamiętam, był to cudny wiosenny wieczór. Robotników odprawiliśmy już zupełnie, byliśmy tylko sami. Wszedłem po drabince i zajrzałem do wnętrza kuli, ciemno tam było jak w grobie. Wzdrygnąłem się, i spuściwszy nogi wewnątrz siedziałem na brzegu otworu, ale Cavor, który wszedł za mną zawołał żywo:

— Spieszmy się, niema teraz nad czem medytować. — Skoczyłem żwawo i zacząłem odbierać od Cavora różne paczki i blaszanki z zapasami żywności i ustawiać jedne przy drugich na dnie. Temperatura wewnątrz była bardzo wysoka, bo pod kulą w piecu się paliło, to też ubraliśmy się tylko w garnitury z cienkiej flaneli i w lekkie trzewiki, ale na wszelki przypadek wzięliśmy z sobą i ciepłe ubranie i parę grubych kołder wełnianych. Cavor chodził jeszcze po laboratoryum, szukając swem bystrem okiem, czyśmy nie zapomnieli zabrać czego potrzebnego, wreszcie i on wszedł do domku, trzymając jakieś przedmioty w ręku.

— Czy nic pan nie zabrałeś z sobą do czytania? — zapytał.

— Niestety, nic.

— Szkoda, zapomniałem panu powiedzieć, że podróż nasza może potrwać kilka tygodni.

— Doprawdy?

— Nudno nam będzie siedzieć tak bez zajęcia.

— Czemu też wcześniej nie pomyśleliśmy o tem?

Cavor wyjrzał przez otwór i rzekł: — Patrz pan, widzę tam jakieś gazety.

— A czy mam jeszcze trochę czasu? zapytałem.

— Blizko godzinę — za 50 minut piec zacznie stygnąć, Cavorit utworzy się, stwardnieje i... ruszymy w dal. Wyjrzałem przez otwór.. Widać robotnicy zostawiali przeczytane gazety, bo w jednym kącie leżał pognieciony numer: Tit Bits (pismo humorystyczne), a w drugim podarty „Times.” Zebrałem te okruchy dziennikarskie i wróciłem do Cavora. Teraz dopiero zobaczyłem, że przedmiot, który trzymał w ręku była to książka, wziąłem ją z rąk jego i otworzyłem.

— Dzieła Szekspira!

Cavor lekko się zaczerwienił i rzekł: — Moja edukacya była prowadzona specyalnie w jednym kierunku.

— I nie czytałeś pan Szekspira?

— Nie miałem dotąd czasu!

— To się nim teraz będziemy rozkoszowali, bo przyznam się panu ze wstydem, że i ja znam tylko niektóre z jego dzieł. Jest tak głęboki, że nie wszyscy go rozumieją i to nawet autorzy dramatyczni, jak ja.

Otwór w sferze zamykała najprzód ruchoma okiennica zrobiona z Cavoritu, a nad nią okiennica stalowa, i gruba szyba szklana. Gdyśmy przyśrubowali okiennicę, a później zapuścili szybę, będąc już wewnątrz, ciemność grobowa zapanowała w sferze.

Milczeliśmy obadwaj. Nagle przyszło mi na myśl, że w chwili odlotu będzie pewno silne wstrząśnienie, a wewnątrz naszej klatki nie było nic, za co możnaby się uchwycić. Rzekłem więc do Cavora:

— Dlaczego nie zabraliśmy żadnego siedzenia?

— Zaczekaj pan chwilę, pomyślałem o tem, — odparł ze zwykłym sobie spokojem.

Umilkłem. Chwila była uroczysta. Wiedziałem, co przeżyłem na ziemi, a niepewność tego co mnie spotka w nieznanych przestworzach wszechświata zachwiała silnie mą ciekawość i odwagę. Choć oprócz trochę długów nic nie posiadałem na tym świecie, jednak żal mi się zrobiło, i żeby nie wstyd, że tchórzę w stanowczej chwili, byłbym poodkręcał dopiero co przykręcone śruby i drapnął z przeklętej sfery.

Lecz w tej chwili kula lekko się wstrząsnęła, usłyszałem odgłos jakby ktoś odkorkował butelkę szampana, a potem przeciągły gwizd. Na jedno mgnienie oka uczułem, że nogi moje silnie ciążą ku dołowi. Dziwne to było uczucie... zaniepokojony zawołałem:

— Cavorze — dajmy pokój... Nie wytrzymam.

Cavor milczał. Nie widząc go w ciemności, zawołałem z rozpaczą. — Szalony jestem! — Dokąd i po co ja jadę? Wypuść mnie pan z tej ciemnicy!

— Już nie można, — odrzekł.

— Nie można! Zobaczymy.

— Zapóźno już na kłótnie, Bedfordzie, — rzekł uroczyście. — To lekkie wstrząśnienie, które uczułeś, oddaliło nas od ziemi. Teraz lecimy w przestrzenie z szybkością kuli armatniej!

Osłupiałem na te słowa i zamilkłem. Wszystko zatem było skończone.

Po chwili uczułem straszne dzwonienie w uszach, zdawało mi się, że dostanę ataku apoplektycznego, że ciało moje staje się nienaturalnie lekkiem, uczucie to nieprzyjemne trwało wciąż, ale po kwadransie przyzwyczaiłem się do niego. Usłyszałem jakiś chrzęst i naraz ujrzałam jasne światełko lampki elektrycznej; twarz Cavora była trupio blada, ja czułem, że tak samo muszę wyglądać. Spojrzeliśmy na siebie w milczeniu, obadwaj dziwnie przejęci niezwykłą naszą podróżą. W końcu rzekłem:

— Teraz jesteśmy uwięzieni.

— Tak, uwięzieni — potwierdził.

Chciałem wstać, ruszyć się z miejsca na znak, że żyję jeszcze, lecz Cavor zawołał szybko.

— Nie ruszaj się pan! Muskuły nasze powinny się znajdować teraz w stanie zupełnego spokoju, tak jak wtedy gdy leżymy w łóżku. My w tej chwili stanowimy mały światek, oddzielony od całego wszechświata. Spójrz pan tylko na nasze bagaże.

I ręką wskazał na rzeczy nasze, które umieściliśmy na dnie kuli, wszystkie te paczki, i wełniane kołdry zdawały się teraz płynąć w powietrzu, oddalone o całą stopę od szklanych ścian. Dążyły do środka sfery ku sobie. Zauważyłem, że i Cavor był także jakby zawieszony, na niczem nie oparty. Wyciągnąłem rękę poza siebie i przekonałem się, że ciało moje z żadnej strony nie dotykało szklanego wnętrza sfery, że i mnie coś trzymało w przestrzeni. Dziwny jakiś strach mnie ogarnął. Wyciągnąłem rękę dalej i dotknąłem szklanej ściany, która silnie przyciągnęła moje palce.

Pojąłem teraz doskonale, że jako odcięci całkowicie od wszelkiej siły przyciągającej z zewnątrz, przyciągamy się tylko wzajemnie do siebie. Skutkiem tego cokolwiek nie dotykało ścian, musiało powoli ciążyć do środka naszego światka czyli naszej sfery.

— Trzeba się nam wykręcić, — rzekł Cavor, — plecami jeden do drugiego, a wszystkie rzeczy będą między nami.

Było to najdziwniejsze uczucie, jakiego kiedykolwiek w życiu doznałem. Strach prędko przeminął, zdawało mi się, że spoczywam na miękko usłanem łóżku. Nie czułem już zawrotu głowy, nie czułem żadnego niepokoju, czułem się jakby duchem w przestrzeni. Nie zdawało mi się to być początkiem podróży, ale początkiem snu.



V.
Przybycie na księżyc.


Wkrótce Cavor zgasił lampkę, mówiąc, że trzeba oszczędzać światła, i czas jakiś lecieliśmy w ciemności. Naraz zapytałem mego towarzysza:

— W jakim też lecimy kierunku?

— Lecimy od ziemi prostopadle w górę, a ponieważ księżyc jest prawie w swej trzeciej kwadrze, więc lecimy ku księżycowi. Zresztą podniosę okiennicę, to zobaczymy.

Niebo na zewnątrz było tak ciemne, jak wnętrze naszej kuli, z tą różnicą, że usiane niezliczonem mnóstwem gwiazd.

Gwiazdy, które widzimy w naszej mglistej atmosferze jakże są blade w porównaniu z tym pyłem świetlanym, który wtedy przedstawił się moim oczom!

Cavor szybko zwijał jednę okiennicę za drugą, nagle zamknąłem oczy, bo olśniła mnie światłość księżyca, gdyż Cavor zwinął aż cztery okiennice Cavoritu, aby siła przyciągająca tej planety mogła działać na kulę i przyciągać ją do siebie. Uczułem, że już nie jestem zawieszony w powietrzu, ale stoję na szklanej ścianie sfery, która zaczęła lecieć w kierunku księżyca. Wszystkie rzeczy znajdujące się wewnątrz, a które przed kilku minutami zdawały się pływać w powietrzu, teraz znalazły się spokojnie leżące obok mnie. Patrząc na księżyc zdawało mi się, że patrzę „w dół”, gdyż przyciąganie księżyca sprawiło, że ziemia była nad naszemi głowami, tymczasem gdy wszystkie okiennice Cavoritowe były zamknięte, pojęcie „w dół” znaczyło do środku kuli, a „w górę” ku jego ścianom.

Tak samo rzecz się miała ze światłem. Na ziemi światło przychodzi z góry lub z boków, do nas dochodziło ono z dołu, i żeby zobaczyć nasze cienie musieliśmy patrzeć w górę.

Uczułem pewien zawrót głowy, spoglądając na te nowe zjawiska, ale po chwili zawrót minął, a ja napawałem się widokiem nieznanych dotąd dziwów.

Ponieważ przestrzeń bezpowietrzna była czysta, więc wśród milionów gwiazd widzieliśmy księżyc bardzo wyraźnie. Był daleko większy, rozumie się, niż widziany z ziemi, a że żadna chmurka nie zaciemniała go, więc świecił jasnem choć łagodnem światłem. Stałem jak wryty i patrzyłem w dół na przybliżający się księżyc, którego kontury ostre i całą powierzchnię widziałem już jak na dłoni.

— Cavorze — rzekłem nagle — nie zdaje mi się, abyśmy tu jakie szacowne minerały znaleźli.

— Zobaczymy!

— Ciekawym, czy odniesiemy jaką korzyść z tej wyprawy?

Jednak przez chwilę snem mi się wydało całe moje przeszłe życie i ziemia, która teraz była od nas tak daleko, lecz spojrzawszy na numer Timesa i na różne ogłoszenia w nim wydrukowane wróciłem do rzeczywistości i zapytałem Cavora:

— Czy mogą nas widzieć z ziemi?

— Dlaczego się pan o to pyta?

— Bo jeden z moich znajomych zajmuje się astronomią, zdziwiłby się niepomału, gdyby tak przez teleskop zobaczył mnie tutaj.

— Gdyby ktoś patrzący z ziemi użył nawet najsilniejszego teleskopu, to jużby nas chyba nie dojrzał.

Milczeliśmy chwilę. Ja znów przerwałem milczenie i zapatrzony w księżyc zawołałem.

— Ależ to cały świat, wydaje się większym od ziemi, może tam są nawet ludzie.

— Ludzie! nigdy, — zawołał Cavor. Wystaw pan sobie, że jesteśmy podróżnikami, zwiedzającymi puste przestrzenie i kraje.

— Patrz pan!

I wskazał ręką na złoty księżyc do którego przybliżaliśmy się coraz bardziej: — To świat zamarły! Wielkie wypalone wulkany, góry zastygłej lawy, zamrożone powietrze i kwas węglany, wszędzie grunt nierówny i pełno przepaści. Przecież od dwóch wieków badają systematycznie tę planetę przez teleskopy, i wiesz pan jakie zmiany na niej dojrzeli?

— Żadnych.

— Prawie żadnych, bo jedynie jakieś szczeliny, wyniosłości i peryodyczną lekką zmianę koloru.

— Ja nawet i o tem nie wiedziałem.

— Ludzi tam niema napewno.

— Powiedz mi pan, — zapytałem, — jakiej najmniejszej wielkości musiałby być przedmiot, żeby go dojrzeć z ziemi przez teleskop, rozumie się?

— Jakiś wielki kościół, lub inną wysoką budowlę, duże miasto i tem podobne dzieła rąk ludzkich. Podług dokonanych badań, istoty nam podobne, nie mogłyby tam wyżyć, gdyż na tej planecie jeden dzień trwa naszych dni 15, a po nim następuje równie długa noc. W dzień słońce pali ogromnie i upał jest nie do wytrzymania, a noce są lodowato zimne, tak, że tylko mrówki, owady lub istoty zupełnie róże od ludzi mogą tam zamieszkiwać, kryjąc się na noc w ziemię.

Cavor zamyślił się, a w końcu dodał.

— Mogą tam być jakie robaki, żywiące się stałem powietrzem, tak jak glizdy żywią się ziemią, albo też jakie gruboskórne straszydła.

— W takim razie, — rzekłem, — szkoda żeśmy nie wzięli broni. — Cavor nic na to nie odpowiedział, tylko pochwili rzekł, iż chce, aby przez jakiś czas nasza ziemia nas znowu przyciągała, i w tym celu chce zwinąć okiennice od strony ziemi. Mnie zaś uprzedził, że doznam zawrotu głowy, i ostrzegł, żebym wyciągnął przed siebie ręce, gdyż pewnie upadnę wskutek takiej zmiany kierunku. Postąpiłem według jego rady. W tej chwili zwinął okiennicę, a ja upadłem jak kloc na twarz i ręce, lecz przez trzydzieści sekund mogłem patrzeć na matkę ziemię. Byliśmy jej jeszcze dosyć blizko, Cavor mówił, że cała odległość wynosiła najwyżej ośmset mil, to też wielka kula ziemska zakrywała nam całe niebo które widać było przez to okno.

Cień i mgły ją otaczały, jednakże na zachodzie widziałem, wyraźnie srebrne fale Atlantyku, ujęte w ciemne brzegi starego i nowego kontynentu.

Cavor zamknął okno. Ciemność zaległa wnętrze sfery, ja znów uczułem się dziwnie lekkim i jakby odurzonym. Podług zegarka Cavora lecieliśmy już sześć godzin, a dotąd wcale nam się jeść ani pić nie chciało. Cavor obejrzał aparat pochłaniający kwas węglany i wodę, i powiedział, że znajduje się w zupełnym porządku, zużyliśmy bardzo mało tlenu. Ażeby nie osłabnąć, przekąsiliśmy troszkę, a czując chęć snu, rozesłaliśmy na szklanej podłodze nasze grube wełniane kołdry i powiedziawszy sobie „Dobranoc,” zasnęliśmy snem sprawiedliwych.


∗             ∗

W taki sposób: czytając, rozmawiając, śpiąc lub odżywiając się po trochu, gdyż nigdy w ciągu całej podróży nie czuliśmy głodu, zbliżyliśmy się do księżyca.

The First Men In The Moon by E. Hering 02

Pamiętam tę chwilę doskonale. Cavor zwinął nagle aż sześć okiennic i wielka światłość tak mnie olśniła, że aż oczy zabolały i krzyknąłem. Gdy już mogłem spojrzeć na księżyc, ujrzałem jakby wielką tarczę srebrną z czarnemi brzegami, na której oświetlone słońcem, odcinały się wyraźnie szczyty i łańcuchy gór. O ile części wyniosłe planety kąpały się w blasku słonecznym, o tyle doliny i płaszczyzny pokrywały głębokie cienie. Podług obliczeń Cavora byliśmy w tej chwili oddaleni od księżyca tylko o mil sto, i dla tego widzieliśmy zupełnie jasno paszcze wygasłych wulkanów, śniegiem pokryte szczyty gór i płaszczyzny bronzowe lub koloru oliwkowego.

Cavor z natężoną uwagą patrzał na księżyc i coś obliczał, gdyż teraz nadeszła najkrytyczniejsza chwila naszej wyprawy — wylądowanie na księżyc. Otwierał i zamykał Cavoritowe okiennice, patrzał na zegarek, kręcił się nieustannie.

The First Men In The Moon by Claude Shepperson 04a

Przy świetle lampki elektrycznej zaczęliśmy zwijać nasze bagaże, bujając w środku kuli.

Chodziło o to, aby spaść bez uderzenia, lekko. Gdy wszystkie okna były pospuszczane, ciemność chwilowo zaległa wnętrze kuli. Naraz Cavor otworzył cztery okna i zdało mi się, że ogień napełnił domek tak ogromny blask słońca wdarł się do nas z dołu. Potem je zamknął i przy świetle lampki elektrycznej zaczęliśmy związywać razem nasze bagaże, bujając w środku kuli. Nie było to jednak łatwą sprawą: gdyż płynąc, że tak powiem w powietrzu wypełniającem wnętrze kuli, to uderzałem sobą o jego szklane ściany, to machałem bezsilnie rękami i nogami w powietrzu, niekiedy nogi Cavora dotykały mej głowy, lub moje nogi były przed jego oczami, ale w końcu dokonaliśmy dzieła, wszystko było mocno związane, z kołder zaś wełnianych porobiliśmy sobie naprędce płaszcze podróżne.

Teraz Cavor zwinął znów jedną okiennicę, i ujrzałem, że jesteśmy nad ogromnym kraterem wygasłego wulkanu, za chwilę otworzył wszystkie, bo chciał powiększyć działanie siły przyciągającej nas do księżyca. Znów oślepił mnie wielki blask słońca. — Zakryj się kołdrą zawołał Cavor, po tem usłyszałem jak szybko zasuwał okiennice, potem nastąpiło pewne wstrząśnienie, i zaczęliśmy się toczyć po jakiejś pochyłości, uderzając jak piłki elastyczne to o siebie, to o ściany domku, to o nasz bagaż, a zewnątrz coś pluskało i pryskało jakby błoto, lub miażdżony ciężarem naszej kuli śnieg.

Nareszcie sfera zatrzymała się w swym szalonym biegu, utknęliśmy na jakimś stałym gruncie. Wszystko ucichło. Po chwili wyjrzałem z pod kołdry, w którą cały byłem otulony i zobaczyłem Cavora dyszącego i chrząkającego, jak odsuwał ostrożnie okiennice. Wygramoliłem się powoli, bo czułem się cały strasznie poturbowany. Wyjrzałem przez okno, ciemna noc była na dworze.

— Cóż teraz będziemy robili? — zapytałem Cavora. — Ciemno i głucho dokoła!

— Musimy czekać, — odrzekł aż dzień się zacznie, wtedy zobaczymy.

Zimno było przejmujące.

Obfita rosa zaczęła spływać wewnątrz po szklanych ścianach kuli. Chciałem obetrzeć z rosy jedną szybę, aby widzieć co się dzieje na zewnątrz, lecz że użyłem do tego mojej wełnianej kołdry, której włoski wraz z rosą zupełnie szkło zamazały, nie mogłem przeto nic zobaczyć. Na domiar złego pośliznąłem się na szklanej podłodze, i upadając mocno skaleczyłem sobie nogę o metalowy cylinder.

— Niech licho porwie! — zawołałem w pasyi. Jeżeliśmy tu po to przyjechali, aby dusić się w tej ciemnej klatce, lepiej było siedzieć w domu.

Owinąłem się w kołdrę i zdesperowany, usiadłem na stosie naszych bagaży.

Po chwili dreszcz mnie ogarnął i zacząłem drżeć z zimna, spojrzałem na okno a tam rosa zastygła już w sople lodu. Widząc to Cavor, rzekł: — Czy możesz, pan, dosięgnąć ręką elektrycznego ogrzewacza? Ten duży czarny guzik, naciśnij pan, bo zmarzniemy.

Nie dałem sobie tego powtarzać dwa razy, i w krótce cieplej nam się zrobiło.

— Dokąd tak będziemy czekali? zapytałem.

— Dopóki dzień się nie zrobi, — odrzekł Cavor spokojnie. — A czy pan nie czuje głodu? Możebyśmy co zjedli, — dodał zachęcająco. Nie odpowiadałem mu długą chwilę, byłem zły na niego, na księżyc i na siebie, spojrzałem na Cavora i rzekłem smutnym głosem: — Tak, jestem głodny, i czuję się okropnie zawiedzony.

— Spodziewałem się — ja nie wiem dobrze czego się spodziewałem — ale nigdy tego.

Uzbroiwszy się jednak w spokój filozoficzny, usiadłem na pace i zacząłem spożywać mój pierwszy posiłek na księżycu. Zdaje mi się jednak, że go nie skończyłem, bo powoli mgły się rozwiały, rozwidniło się nagle, więc obadwaj poskoczyliśmy do okna, aby spojrzeć na księżycowy krajobraz.



VI.
Pierwszy poranek na księżycu.


Widok, który przedstawił się naszym oczom był smutny i pełen jakiejś żałobnej ponurości. Dokoła nas piętrzyły się szare, nagie skały, jak olbrzymi amfiteatr. Od wschodu światło niewidzialnego dotąd słońca oświecało je, ukazując między niemi tu i owdzie śnieżne ławice, części zaś nieoświetlone dotąd, wyglądały jak olbrzymia zasłona z czarnego aksamitu.

Na wschodzie nie było widać żadnej różowej zorzy, oznajmiającej dzień, tylko jakaś konstelacya rzucała stożkowato blask ku gwiaździe zarannej, zapowiadającej bliskie ukazanie się słońca. Na zachodniej stronie kłębiły się bałwany jakiejś białej substancyi. Z początku myślałem, że to śnieg, a to były masy zmarzniętego powietrza.

Nareszcie zajaśniał wspaniały, olśniewający oczy nasze dzień — pierwszy nasz dzień na księżycu.

Szare, zimne skały zdawały się nagle rozgrzewać i drgać w blasku słońca. Gdy promienie jego padły w głąb olbrzymiego krateru, podniosły się stamtąd kłęby szarej pary, która w skutek gorąca stawała się coraz gęstsza i napełniła wkrótce całe wnętrze obszernego krateru.

— To topniejące powietrze — rzekł Cavor. — Musi być powietrze, kiedy pod ciepłem słonecznem tak szybko unosi się w górę, nie może być co innego.

Po chwili Cavor chwycił mnie za ramię, mówiąc:

— Patrz pan, słońce!

I wskazał mi skałę, nad którą zajaśniały teraz płomieniste języki, tworząc jakby olbrzymią koronę, która zmieniła się w ognisty łuk, rzucając dokoła snopy gorąca i oślepiającego oczy blasku.

Olśniony nim, uczułem silny ból oczu, instynktownie cofnąłem się do wnętrza i nakryłem kołdrą, aby dać oczom moim pewien wypoczynek.

W tej chwili usłyszeliśmy na zewnątrz jakiś odgłos, jakby szum i świst, który nas zdziwił niesłychanie, gdyż odkąd opuściliśmy ziemię, był to pierwszy odgłos, który nas doszedł z zewnątrz.

Nagle kula nasza zaczęła się kołysać, szmer zmienił się w świszczące syczenie, spojrzałem w okno, a tam powietrze rozgrzane słońcem, wrzało i gotowało się, jakby kto rozpalone żelazo zanurzył w wodzie. Przed kilku minutami było pod wpływem zimna księżycowego ciałem stałem, teraz od gorąca słonecznego zamieniło się jakby w ciasto, potem w płyn, a wreszcie w gaz, kula zaś nasza w skutek tego zaczęła z szaloną szybkością toczyć się na dół po jakiejś pochyłości, a my wcale nie przygotowani na tę niespodziankę, poleciliśmy Bogu duszę, sądząc, że wybiła nasza ostatnia godzina. Boże! co to była za podróż! Uderzaliśmy się jeden o drugiego, tłukliśmy głowami o szklane ściany. Gdyby to się działo na ziemi, zmiażdżeni bylibyśmy na proch, ale na księżycu, ważąc zaledwie szóstą część ziemskiej wagi, porozbijaliśmy się tylko okropnie, ale nie zabili, zresztą ja tylko pamiętam, że czułem, jak mózg przewraca mi się pod czaszką, a potem straciłem przytomność i już nic nie czułem.

Gdy otworzyłem znów oczy, ujrzałem pochylonego nade mną Cavora, całego pokrwawionego, dyszał ciężko i pytał mnie z troskliwością:

— Czy panu już lepiej?

Wszystko jeszcze dokoła mnie kręciło się w kółko, tak mi się przynajmniej zdawało. Po chwili jednak odetchnąłem i przyszedłem do siebie.

Poczciwy Cavor pozapuszczał okiennice, aby zbytni blask słońca nie raził mnie, jedno tylko okno do połowy nie zapuścił i to aż nadto oświecało cały domek.

Zebrawszy myśli, co i jak się stało ze mną, zapytałem.

— Jak długo byłem zemdlony?

— Nie wiem — bo zegarek mój cały potłuczony.

— A to bieda!

Leżałem czas jakiś, nie mogąc ruszyć ani ręką ani nogą czułem się tylko jedną zbolałą masą. Prawą rękę miałem obdartą ze skóry, czoło pokrwawione i pełne sińców. Cavor podał mi buteleczkę z jakimś pokrzepiającym napojem, wypiłem dobry łyk i trochę lepiej mi się zrobiło. Powolutku opatrzyłem całe ciało — na szczęście żaden członek nie był złamany.

— Powiedz mi pan — rzekłem w końcu do Cavora — co to się stało?

— Sfera nasza, niestety, zatrzymała się na ławice zmarzłego powietrza; gdy je słońce nagle ogrzało, zamieniło się w płyn, a później w gaz. więc sfera, straciwszy swą podstawę chwilową, stoczyła się po pochyłości i teraz dopiero jesteśmy naprawdę na księżycu, gdyż zatrzymaliśmy się u stóp jakiejś skały, i widzę dokoła dziwny jakiś grunt, ale to już zupełnie podobny do naszej ziemi.

Poprosiłem go, aby mi pomógł usiąść. Poczciwy Cavor przysunął paczkę z zapasami do okna i usadowił mnie na niej wygodnie! Teraz własnemi oczami mogłem spojrzeć na prawdziwy krajobraz księżycowy.

Nie było tu tych barw rażących, jakie przedstawiły nam się wtedy, gdyśmy się zatrzymali na poprzedniej wysokości. Przeciwnie, promienie słońca miały kolor bursztynowy, a cienie na wysokich skałach były fioletowe.

Nie byliśmy już w bezmiernej przestrzeni, lecz na stałym lądzie nowej dla nas planety. Wyraźnie widzieliśmy przed sobą barwy i przedmioty: wśród szerokich obszarów brunatnych lub rdzawych, widniały gdzieniegdzie ławy śniegu, jedynem zaś ożywieniem tego nagiego krajobrazu były stawy i jeziora, których czyste wody mieniły się cudownie w blasku słońca.

Cavor twierdził, że księżyc jest zamarłym światem, to też zdziwił się niepomału, ujrzawszy pnące się po skale jakieś uschnięte brunatne łodygi. Skąd one się tu wzięły?

Przyszło mi do głowy, że może życie jeszcze nie zupełnie tu wygasło, i z wytężoną uwagą zacząłem się przypatrywać tym grubym łodygom, i o dziwo! ujrzałem wśród nich na skale mnóstwo niewielkich, okrągłych ziarn, ruszających się.

— Cavorze? — szepnąłem.

— Co? — zapytał.

Ale nie mogłem mu odpowiedzieć, gdyż przejął mnie podziw nie do opisania. Przez chwilę zdawało mi się, że śnię tylko, nie wierzyłem swoim oczom, w końcu widząc rzeczywistość, szarpnąłem Cavora za ramię i wskazując na dziwne zjawisko, zawołałem:

— Patrz!

Spojrzał w kierunku wskazanym i rzekł zdziwiony:

— O!...

Oto co zobaczyliśmy: owe brunatne ziarna były to poprostu nasiona, które pod wpływem słonecznego ciepła zaczęły pękać, wypuszczać żółto zielone źdźbła, jednem słowem żyć. Cavor niemniej zdziwiony ode mnie, wyszeptał półgłosem:

— Życie! Tutaj życie!

The First Men In The Moon by Claude Shepperson 05

— Tak — odrzekłem wzruszony. I zaraz nowa odwaga ożywiła mnie. Więc nie napróżno przyjechaliśmy tutaj, więc księżyc nie jest pustym, zastygłym światem, ale jest na nim życie i ruch. Patrzyliśmy przykuci ciekawością do miejsca, i widzieliśmy jak nasiona napojone wilgocią, pękały od gorąca, a młode pędy piły chciwie powietrze i słońce.

Jeżeli kiedykolwiek, czytelniku, w chłodny dzień zimowy wziąłeś ciepłą ręką termometr i widziałeś, jak pod dotknięciem ciepła, merkuryusz szybko podnosi się w górę, tak owe źdźbła blado zielone rosły szybko w naszych oczach. Był to ruch wolniejszy od ruchu zwierzęcia, ale pojęcia nie miałem o tem, żeby roślina mogła rosnąć na poczekaniu, że tak powiem. Wkrótce źdźbła wyrosły w łodygę i wypuściły cienkie, śpiczaste listki, które także niezmiernie prędko się wydłużały i wkrótce niedawno naga skała, pokryła się zielonością z odcieniem oliwkowym. W innej znów stronie ujrzałem rosnące równie szybko, całe masy jakby kaktusów i jakieś rośliny, których cienkie a długie, na kilkanaście stóp gałęzie, wyglądały jak bicze korali. Jakże powolnym wydał mi się w porównaniu z tą florą księżycową wzrost ziemskiej roślinności!

Pomyślałem sobie, że gdy na początku świata Stwórca kazał ziemi pokryć się roślinami i drzewami, to proces ten odbył się zapewne z podobną szybkością.



VII.
Wielkie nadzieje.


W podziwie nad temi cudami spojrzeliśmy jeden na drugiego, mając obadwaj tę samą myśl w głowie i jedno pytanie na ustach.

— Czy na zewnątrz jest odpowiednie dla nas powietrze? — zapytałem.

— Tak sądzę — odrzekł Cavor.

— Patrz pan — rzekłem te rośliny będą wkrótce tak wysokie, jak my. A jeżeli się pan myli — gdyż jakaś niepewność powstała w tej chwili w mym umyśle, — jeżeli atmosfera tam na dworze nie jest powietrzem, lecz azotem lub kwasem węglanym tylko, co wtedy będzie?

— Bardzo łatwo się o tem przekonać — odrzekł Cavor, wziął duży arkusz zgniecionego papieru, zapalił go, otworzył prędko klapkę otworu i wyrzucił płonący papier na zewnątrz. Wychyliłem się aby śledzić, co się stanie z papierem, gdyż w tej chwili cała przyszłość nasza zależała od tej na pozor drobnej rzeczy.

Gdy papier upadł na śnieg, różowy płomień ognia przygasł prawie zupełnie. Po chwili dopiero ukazał się błękitny język, papier drżał, a ów niebieski płomień obejmował go, wreszcie strawił z wyjątkiem wąskiego brzegu, dotykającego śniegu, który parował nad czarną kupką popiołu.

Nie było już wątpliwości: powietrze na księżycu, jeżeli tylko nie było za rzadkie do oddychania dla ludzi, to dobre będzie dla nas, możemy zatem wyjść ze sfery i żyć tutaj!

Pomimo licznych obrażeń i skaleczeń, uczułem w sobie nową energię. Wdrapałem się do otworu i chciałem go żwawo odśrubować, lecz Cavor zatrzymał mnie, mówiąc:

— Trzeba działać ostrożnie. Atmosfera na zewnątrz, wiemy, że jest powietrzem, ale może ono być tak rzadkie, że krew rzuci nam się ustami i nosem, jak to ma miejsce często z aeronautami, którzy nadto szybko unoszą się w górę.

Po tych słowach przygotował jakiś mdły napój, wypił sam pewną jego ilość, i mnie kazał uczynić to samo. Czułem się trochę odurzony po tym napoju, lecz nie zważając na to, zabrałem się zaraz do odśrubowania otworu. Jak tylko troszeczkę usunąłem zasuwę, zaraz powietrze z wnętrza domku zaczęło uciekać na zewnątrz, świszcząc jak woda przed zagotowaniem się w hermetycznie zamkniętym kociełku, co dowodziło, że powietrze na dworze było daleko rzadsze, pomimo słonecznego paru, niż powietrze wewnątrz domku. To mnie zastanowiło, spojrzałem pytająco na Cavora, który stał obok z cylindrem pełnym tlenu, gotów dodać go do otaczającego nas powietrza w odpowiedniej ilości. Chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu, tymczasem uczułem wielkie tętnienie w uszach i zupełną niemożność oddychania, a także dziwnie niemiłe uczucie koło uszów, na karku i na końcu palców. W głowie mi się zaczęło kręcić, porwały mnie mdłości, i nie byłem już zdolny do niczego. Głos Cavora, który coś do mnie mówił, zdawał się przychodzić do mnie z oddalenia, tak był słaby i cichy. Cavor podał mi kieliszek wódki, wypiłem ją i zaraz lepiej się uczułem. Przez ten czas gwizdanie mieszającego się powietrza ustało, lecz tętnienie w moich uszach było coraz silniejsze. Nie zważałem jednak na nic i znów zbliżyłem się do otworu, chcąc go odsunąć. Wtedy Cavor owym głosem przytłumionym zapytał:

— Czy panu lepiej?

— Prawie zupełnie dobrze.

— Czy chcesz wyjść na powietrze?

— A czemużby nie?

— A wytrzymasz pan tę zmianę, nie zemdlejesz?

Zamiast odpowiedzi zacząłem powoli odsuwać klapę otworu, po chwili świeże powietrze napełniło wnętrze sfery, odetchnąłem swobodnie i usiadłem na krawędzi, rozglądając się dokoła.

Ziemia w tem miejscu pokryta była śniegiem, którego nigdy dotąd nie dotknęła stopa ludzka. Zrobiłem znak krzyża świętego.

— Czy to ostre powietrze nie drażni pańskich płuc? — zapytał troskliwie Cavor?

— Bynajmniej, zupełnie dobrze się czuję.

Wtedy Cavor wyciął w środku swej wełnianej kołdry dziurę, aby głowa przez nią przeszła, okręcił się nią jak płaszczem, wdrapał na krawędź otworu z drugiej strony jego i spuszczając się powolutku, stanął na nowej dla nas ziemi. Stał chwilę, rozglądając się dokoła, a potem zebrawszy rękami improwizowany płaszcz, aby mu nie przeszkadzał, skoczył na najbliższą wyniosłość.

Skok jego zdziwił mnie, gdyż jednym susem oddalił się ode mnie na jakie 30 stóp. Stał teraz na wysokiej skale, i pokazywał mi coś gestami, a pewnie i mówił do mnie — ale ja nic nie słyszałem.

Nie mogłem pojąć tego wszystkiego, i Cavor w tym płaszczu, gestykulujący w powietrzu, wydał mi się skoczkiem, odgrywającym jakąś nową pantomimę.

Jednakże i ja chciałem stąpić na tę dziewiczą ziemię i ostrożnie wysunąłem się na dół.

Stojąc na śnieżnej ławicy, chciałem dostać się do Cavora, więc tak samo jak on skoczyłem.

Nigdy nie zapomnę tego wrażenia. Ponieważ księżyc jest 36 razy mniejszy od ziemi, więc słabiej przyciąga, i nasze ciała miały na księżycu tylko szóstą część swej wagi ziemskiej; ale siła mięśni zostaje ta sama, stąd pochodziły nasze ogromne skoki. Cavor pochylił się ku mnie, i jakimś dziwnie piskliwym głosem wołał, abym był ostrożny.

Słuchając jego rady, powoli, sunąc nogami jak człowiek zreumatyzmowany, wdrapałem się na jego skałę i stanąwszy obok, zacząłem rozglądać się dokoła. Sfera nasza leżała u stóp skały na śnieżnej ławicy.

Jak okiem zasięgnąć widać było tylko poszarpane skały, po których pięły się cienkie jak sznurki, kolczaste jakieś rośliny, gdzieniegdzie wyłaniały się olbrzymie, mięsiste kaktusy, a szkarłatne i fioletowe porosty wprost rosły w naszych oczach i jak pełzające, żywe istoty, szybko pokrywały skały.

Naraz powstał mały ale przejmujący chłodem wiaterek; otuliliśmy się w płaszcze, czyli kołdry i przysłoniwszy oczy ręką przed oślepiającym blaskiem słońca, zaczęliśmy pilnie badać okolicę, czy oprócz życia roślinnego, nie dojrzymy jeszcze czegoś więcej.

Po długiej chwili Cavor rzekł — Zdaje mi się, iż ta planeta jest zupełnie pusta.

Tak, napróżno wzrok wytężałem, czy nie dojrzę śladów jakich budowli; lecz nic zwiastującego obecność człowieka dojrzeć nie mogłem, zawsze tylko widać było najfantastyczniejsze skały, wijące się jak węże rośliny i grube kaktusy.

Nie było owadów, ani ptactwa, żadnych śladów życia zwierzęcego. — Tak, — rzekłem do Cavora, — na księżycu żyją tylko te oto rośliny. — Cavor westchnął. — Ludzie tu żyć nie mogą, zmarźliby w nocy, a jednak...

Zamyślił się i po dawnemu zaczął mruczeć. Ja nagle drgnąłem, bo uczułem, że ktoś dotknął mnie lekko w nogę, spojrzałem... Był to porost, który skwapliwie pokrywając skałę, zagarnął i moją nogę, znalazłszy ją na swej drodze. Uderzyłem go silnie nogą, rozsypał się w proch, lecz każdy atom padłszy na skałę zaczął znów rosnąć szybko. Naraz Cavor krzyknął, spojrzałem w jego stronę, badając przyczyny, i zobaczyłem, że jedna z tych najeżonych kolcami roślin, dosięgnąwszy go, silnie ukłuła.

Nagle z poza stromej skały słońce oświeciło coś różowo-liliowego, przepyszny był to kolor! — Patrz pan! co to jest? — zawołałem, zwracając się do Cavora, ale Cavora nie było koło mnie.

The First Men In The Moon by Claude Shepperson 06

Popłynąłem, jak piórko w powietrzu.

Przerażony zacząłem go szukać dokoła, zapomniałem na chwilę, że stoję na księżycu, skoczyłem żywo, na ziemi krok mój posunąłby mnie o dobry łokieć, tutaj popłynąłem jak piórko w powietrzu przez jakie sześć sekund, i zrobiwszy najmniej z pietnaście łokci, stanąłem po kolana w śniegu, w wąwozie między niebiesko szaremi skałami, których boki gęsto przerzynały białe żyły.

— Cavorze — zawołałem z całej siły, lecz tylko echo odpowiedziało mi — Cavorze.

Wdarłem się na jedną ze skał, wytężałem wzrok, aby dojrzeć zaginionego towarzysza, Cavora nigdzie nie było.

Straszne uczucie opuszczenia ścisnęło mi serce.

W tem ujrzałem go. Stał na skale o jakie trzydzieści łokci pode mną, mówił coś, uśmiechał się, ale ja nic dosłyszeć nie mogłem, tylko z gestów jego zrozumiałem, że przyzywał mnie do siebie. Uradowany odnalezieniem towarzysza, nie namyślając się długo, skoczyłem ku niemu, lecz widać rozmach mój był za silny, bo przeleciałem nad głową Cavora, doznając zapewne uczucia ptaka szybującego w powietrzu, i zdawało mi się, że nigdy nie zlecę na ziemię, Krzyknąłem z całego gardła, rozpostarłem ręce, i wreszcie nie wiem już po wielu minutach, spadłem na jakiś ogromnej wielkości grzyb, który zmiażdżyłem swym ciężarem, lecz tenże osypał mnie od stóp do głów jakimś żółtym proszkiem. Ładnie musiałem wtedy wyglądać! Cavor, który to wszystko widział, zbliżył się do mnie, i śmiejąc serdecznie, zaczął mnie otrzepywać z tej żółtości, mówiąc ze zwykłą dobrocią.

— Musimy się tu ostrożnie poruszać, bo ten księżyc różne nam płata figle. Jak nie będziemy uważni, to zginiemy jak muchy.

Po chwili mogłem już odetchnąć po owym szalonym locie, a Cavor zauważył, że najprzód musimy się nauczyć chodzić po księżycu, zaraz też upatrując to lub owo miejsce, które nas zaciekawiało, udaliśmy się tam. Z początku Cavor miał minę mentora, ale gdy chcąc skoczyć na pewną wygodną platformę między skałami, zleciał w głąb kolczastego krzaka, który go pokłuł okropnie, zrównaliśmy się wtedy w naszych nowych ćwiczeniach. W krótce jednak przyuczyliśmy się do tej nowej lokomocyi i umieliśmy z wszelką pewnością podróżować po księżycu, lecz zajęci temi ćwiczeniami oddaliliśmy się od miejsca naszego wylądowania i straciliśmy z ócz naszą sferę.

Cavor szeptał: — Kolosalne wrażenie! A ja odkąd nauczyłem się chodzić po księżycu, z wiarą patrzyłem w przyszłość, bo czułem się tu niejako władcą i panem.

Nagle zwróciłem się do Cavora z zapytaniem.

— Słuchaj pan — a pamiętasz, w której stronie jest nasza kula?

— Eh? odpowiedział niewyraźnie. Straszna myśl strzeliła mi do głowy.

— Cavorze, gdzie nasza kula? — zawołałem...



VIII.
Rozpacz.


Odpocząwszy należycie pomimo strasznego niepokoju wewnętrznego, postanowiliśmy najprzód odszukać naszą kulę, jedyną rzecz, łączącą nas z naszą ziemią. Było to bardzo trudne, gdyż szalenie szybko rosnące krzewy, rośliny i mchy stanowiły ciężką do przebycia gęstwinę.

Cavor stał zamyślony, nie wiedząc, w którą się udać stronę; po raz pierwszy, odkąd go znałem, widziałem go tak niepewnym, wahającym się.

— Zdaje mi się, — rzekłem powoli, — iż w każdym razie sfera nasza nie może być stąd bardzo daleko.

Obadwaj wytężyliśmy wzrok, aby dojrzeć ją wśród tego morza bujnej, różnokolorowej roślinności, lecz napróżno.

— Pójdźmy w tę stronę, — rzekł Cavor nagle — ona musi być tam.

— Nie, — odrzekłem. Wszak wykręciliśmy się w tę stronę. Patrz pan, tu są ślady moich obcasów; więc sfera musi być więcej na wschód.

— Mnie się zdaje, — rzekł Cavor, — że ja przez cały ten czas miałem słońce po prawej ręce.

— A mnie się zdaje, — powiedziałem z głębokiem przekonaniem, — że cień mój wciąż był przede mną.

Spojrzeliśmy sobie w oczy, położenie nasze nie było do pozazdroszczenia. Żywność, odzież, jedyny środek powrotu na ziemię, słowem wszystko leżało gdzieś zagubione w tych nieznanych przestrzeniach, a my nie mieliśmy nawet pojęcia, w którą się udać stronę, aby odnaleźć nasz skarb jedyny.

— Postąpiliśmy jak szaleńcy! — zawołałem zdesperowany.

— Ależ musimy ją znaleźć! uspokajał mnie Cavor, — i to wkrótce. Słońce pali okropnie... umieram po prostu z pragnienia i głodu.

Dotąd nie pomyślałem o tem, lecz usłyszawszy jego słowa, uczułem nagle jakiś wilczy apetyt, i rzekłem głucho:

— Ja też jestem okropnie głodny.

— Ona nie może być dalej, niż o jakie pięćdziesiąt metrów, — rzekł Cavor po namyśle. — Szukając systematycznie, musimy ją w końcu odnaleźć.

— Naturalnie — odrzekłem, ale w duszy czułem niepokój i rozpacz.

— Niech licho porwie te kolące krzewy! Miło nam będzie przedzierać się przez ten gąszcz — zawołałem ze złością.

— To właśnie najgorsze — ta ich bujność, rzekł Cavor ze zwykłym swym filozoficznym spokojem. — Ale pamiętam doskonale, — dodał, — że kula leżała na śnieżnej ławie, więc roślinność nie może jej zakryć.

Słońce paliło nie do wytrzymania, pragnienie i głód obezwładniały nas po prostu, dokoła, jak okiem sięgnąć, kolczaste krzewy, olbrzymie grzyby, nagie skały lub śnieżne ławice... dokąd się udać? Nagle gdy tak staliśmy nie pewni, usłyszeliśmy po raz pierwszy odkąd przybyliśmy na księżyc jakiś dźwięk, tak! coś, jakby dźwięk dzwonu:

Bum!.. bum!.. bum!..

Dźwięk ten dochodził nas z daleka, jakby z pod stóp naszych wychodził, gdzieś z wnętrza księżyca...

Zdumienie nasze nie miało granic. Co? więc tu istnieją jakieś klasztory, czy miasta zresztą, które posiadają ogromne dzwony, skoro dźwięk ich donośny słychać aż na tych pustych obszarach, więc tu są ludzie, i ten poważny odgłos dzwonów oznajmia nam o tem.

The First Men In The Moon by Claude Shepperson 06a

Bum!... Bum!... — rozległo się znowu pod nami.

— Bum!... bum!.. bum!.. — rozległo się znowu.

Spojrzeliśmy jeden na drugiego, ja pierwszy przemówiłem:

— To dzwon?

— Tak niby dzwon.

— Cóżby to innego było?

— Rachujmy jego uderzenia, — szepnął Cavor, ale w tej chwili dźwięk umilkł.

I znów cisza zaległa dokoła, chwilami myślałem, że odgłos dzwonu był złudzeniem, lecz niepodobna było przypuszczać, abyśmy obadwaj ulegli jednakowemu złudzeniu.

Cavor ścisnął mnie za rękę i rzekł szeptem, jakby się obawiał zbudzić kogo.

— Pójdźmy razem szukać kuli. Musimy ją przecież znaleźć. — Tu idzie o nasze życie...

— Ale dokąd iść? — zapytałem.

Dumne przeświadczenie, że księżyc, jako niezamieszkały przez ludzi, do nas wyłącznie należy, zmieniło się w obawę nieznanych a groźnych niebezpieczeństw.

Zaledwie zaczęliśmy iść na los szczęścia, usłyszeliśmy jakby łoskot otwieranych pospiesznie wielkich metalowych podwoi. To nas zastanowiło.

— Nic nie pojmuję! — szepnął Cavor. — Ale baczność! trzeba wynaleźć jaką kryjówkę!

Kiwnąłem głową na znak potwierdzenia, i bardzo ostrożnie zaczęliśmy się posuwać naprzód. W tem dały się słyszeć liczne uderzenia młotów w kocieł metalowy jakby tuż, tuż pod naszemi stopami.

Stanęliśmy przerażeni. — Co z nami będzie, — rzekłem, — gdy te istoty wyjdą na powierzchnię?

— Musimy odnaleźć kulę!

— Ale jak?

— Będziemy pełzali w gęstwinie, nie widzialni, dopóki jej nie odszukamy.

— Tracę nadzieję, — odrzekłem.

— Tymczasem ukryjmy się, zobaczymy, czy wyjdą z tych czeluści jakie istoty.

— Dobrze, trzymajmy się razem.

Spojrzeliśmy na prawo i na lewo, i znów zaczęliśmy iść powoli na los szczęścia. Podglądaliśmy ostrożnie pod parasole olbrzymich grzybów, zatrzymywaliśmy się za każdym szmerem. Od czasu do czasu z pod ziemi dochodziły dziwne huki i łoskoty, ale mimo wytężonej uwagi, dotąd nie ujrzeliśmy sprawców tych dźwięków.

Jestem odważny z natury, ale zapewne wskutek wycieńczenia fizycznego nigdy w życiu przedtem nie doznawałem takiego strachu, jak wtedy, gdy pełzając wśród kolących nas boleśnie roślin, drżałem z obawy przed nieznanymi mieszkańcami księżyca, a niepewność, czy odnajdziemy nareszcie kulę, rozpaczą napełniała mi duszę.

W uszach mi dzwoniło, świszczący oddech wydobywał się z trudem z zaschniętego gardła. Od czasu do czasu słychać było uderzenia młotów, szczęk żelaza i hałas podziemny... wtem usłyszeliśmy straszny ryk jakiegoś wielkiego zwierza!



IX.
Pastwiska na księżycu.


Osłupieli, przerażeni, zatrzymaliśmy się w naszej męczącej wędrówce i spojrzeliśmy w stronę, z której ryk pochodził. Nic jeszcze widać nie było, tylko chrzęst silnie łamanych krzewów i głośne sapanie. Po chwili dopiero ujrzeliśmy potworne zwierzę na pół podobne do dzika, a na pół do cielęcia. Podeszło do nas tak blisko, że czuliśmy jego wilgotny, gorący oddech.

Przypatrywaliśmy mu się uważnie, ale nie mogliśmy ogarnąć okiem całego, gdyż ogromne jego cielsko ginęło, że tak powiem, w krzewach otaczających jego i nas. Ogromny brzuch zwierzęcia zwieszał się do ziemi i zupełnie zakrywał mu nogi. Potwór ten pokryty był białą pomarszczoną skórą, w stosunku do swej wielkości i spasionej grubej szyi miał małą, wydłużoną głowę, a w tej głowie jeszcze mniejsze oczy, które w tej chwili, wskutek zapewne oślepiającego blasku słońca, były prawie zamknięte, co razem z ogromną otwartą paszczą nadawało zwierzęciu wstrętny, okrutny pozór.

Nie wiem nawet, czy nas ten zwierz zobaczył, bo ryknąwszy tylko po swojemu, podążył dalej i znikł w gęstwinie.

Lecz za nim ukazał się drugi i trzeci, całe stado a za niem, wielki Boże! jakby pasterz za trzodą, którą pędzi na pastwisko, postępowała istota, — coś w rodzaju człowieka... Selenita![1]

The First Men In The Moon by E. Hering 03

Ściśnąłem Cavora za nogę, bo pełzł pierwszy i właśnie jego noga znalazła się przy mojej ręce; czekaliśmy niemi, bez ruchu, aż cały ten korowód przejdzie. Taka rzecz prosta: pasterz pędzący stado na paszę — ale na księżycu! na księżycu! Selenita, któregośmy zobaczyli, z budowy ciała był raczej podobny do wielkiego owadu. Może przez kontrast z ogromnemi zwierzętami, których był stróżem, wydał nam się przy nich, jakby na tylnych nóżkach mrówka, choć dochodził jednak do 5 stóp wysokości. Miał na sobie skórzane ubranie, a wydatny żołądek i cienkie jak patyki nogi, bardzo zabawnie wyglądały. Twarzy jego nie mogłem dojrzeć, gdyż do połowy zakrywał ją najeżony kolcami hełm, a na oczach miał duże, ciemne okulary. Długie ramiona, zwieszające się po bokach niedużego tułowia, i niezmiernie długie, podobne do sznurków wąsy czyniły go daleko podobniejszym do owadu niż do człowieka.

Pomimo skórzanego ubrania i metalowego hełmu, Selenita szedł prędko na swych cienkich nogach i wkrótce znikł nam z oczów. Ustało także ciężkie stąpanie ogromnych zwierząt i chrzęst krzewów łamanych przez nich w pochodzie; widocznie przybyły na właściwe pastwisko i zajęły się jedzeniem.

Cisza zaległa dokoła, a my znów zaczęliśmy pełzać, aby odszukać naszą kulę. Posuwaliśmy się czas jakiś w milczeniu, aż oto wśród trzcin, ujrzeliśmy bardzo blisko od nas owe stado potwornych zwierząt, które niedawno przeszło koło nas.

Skały w tem miejscu tworzyły płaskowzgórze, porosłe bujnie jakąś soczystą rośliną, którą chciwie pożerały te zwierzęta.

Wychyliliśmy się ostrożnie z trzcin, szukając , oczami dziwnego ich pasterza. Stał daleko od nas po drugiej stronie i wpatrywał się uważnie w krater wygasłego wulkanu. Wśród zupełnej ciszy, słychać było tylko głośne przeżuwanie tych księżycowych zwierząt. Teraz mogliśmy przypatrzeć im się do woli. Były to jakby olbrzymie zapasione woły, z nieproporcyonalnie małemi uszami i na pół przymkniętemi oczami, wstrętnie wyglądały, leżąc tak i jedząc żarłocznie, istne uosobienie lenistwa i obżarstwa.

Cavor zawsze spokojny i łagodny, patrząc na ich żarłoczność, zawołał gniewnie:

— Obrzydłe wieprze!

Gdyż była to gorzka ironia odnośnie do naszego położenia! My umieraliśmy prawie z głodu w tej chwili, a te tłuste woliska księżycowe raczyły się obficie bujną paszą.

Wziąłem w usta kawałek tej rośliny i żuć ją zacząłem, sądząc, że pokrzepi może zwątlone nasze siły choć trochę, gdzie tam! niemożebna była dla ludzi. Spojrzeliśmy więc tylko z zazdrością na zajętą jedzeniem trzodę i poszliśmy dalej.

W czasie tej wędrówki usłyszeliśmy znów naraz ogromny łoskot tuż pod powierzchnią, jakby uderzenia licznych młotów w kuźni. W tej chwili znajdowaliśmy się na skraju pewnej płaszczyzny. Nic na niej nie rosło i dziwną nam się wydała ta goła, żółtym pyłem pokryta przestrzeń, wśród skał i otaczającej ją bujnej roślinności. Kolczasta roślinność tak nam się już dała we znaki, że teraz z pewną obawą, postanowiliśmy przejść po niej, trzymając się brzegów, aby w razie niebezpieczeństwa znowu ukryć się w gęstwinie.

Naraz podziemny łoskot i huk stały się tak silne i wyraźne, że wszystko dokoła zadrżało.

— Ukryjmy się — szepnął Cavor.

Skoczyliśmy w gąszcz. Lecz w tej sekundzie rozległ się wystrzał jakby z armaty i zanim zdążyłem skoczyć za Cavorem, wpadłem w jakąś nagle przedemną otwartą szczelinę. Pierś moja uderzyła o coś bardzo twardego i znalazłem się zawieszony nad bezdenną głębią.

Nie wiem, coby się ze mną stało, gdyby poczciwy Cavor nie uchwycił mnie natychmiast silnie za nogi i nie wyciągnął z tego niebezpiecznego położenia.

Szybko oddaliliśmy się od zdradzieckiej płaszczyzny, i zdyszani, zmęczeni, siedliśmy odpocząć, patrząc, co dalej dziać się będzie. Zobaczyliśmy z ogromnem naszem zdziwieniem, że owa płaszczyzna jest poprostu olbrzymiem wiekiem, zamykającem jakby studnię bezdenną, z której wnętrza dochodziły uderzenia młotów, świst maszyn, huk i łoskot nieopisany. Nie mogliśmy pojąć, co to mogą być za fabryki podziemne, odpoczęliśmy chwilkę jeszcze i znów puściliśmy się dalej na poszukiwanie naszej sfery.



X.
Niebezpieczne grzyby.


Szliśmy czas jakiś w milczeniu, przedzierając się z trudnością przez gęstwinę, która pod wpływem słońca rosła niemal w oczach naszych, aż tak uczuliśmy się znużeni i głodni, że zatrzymaliśmy się, upadając poprostu z wycieńczenia.

— Cavorze — szepnąłem do towarzysza — ja muszę coś zjeść.

Cavor spojrzał na mnie ze smutkiem i rzekł:

— Odwagi, przyjacielu, — wytrwałości trochę!

— Nie mogę iść dalej, umieram z głodu i pragnienia! — zawołałem.

— I moje wargi spieczone — odrzekł Cavor.

— Ach, żeby znaleść gdzieś choć odrobinę śniegu!

— Upał stopił go do szczętu.

Gryzłem ręce z rozpaczy. Po chwili Cavor odezwał się znowu:

— Odwagi, Bedfordzie, musimy znaleść naszą sferę, chodźmy!

Z trudnością powstałem z ziemi i jak męczennik wlokłem się za Cavorem. Mimowoli myślałem o czystej i zawsze chłodnej, smacznej wodzie z kranów londyńskich, o naszem wybornem piwie angielskiem, o kwaskowatym, orzeźwiającym jabłeczniku; tymczasem przyszliśmy do miejscowości porosłej ogromnemi, czerwonemi grzybami. Łamały nam się pod nogami, wydając bardzo przyjemny zapach. Wziąłem jeden taki grzyb w rękę, przypatrując mu się uważnie, wydał mi się bardzo apetyczny.

— Cavorze — rzekłem głucho, i zacząłem wąchać trzymany grzyb, pożerając go chciwie oczami.

— Nie waż się jeść tego — zawołał Cavor przestraszony.

I znów szliśmy dalej w milczeniu, lecz zapach grzybów odurzał mnie.

— Cavorze, czemu ja nie mogę spróbować?

— To niezawodnie trucizna, muchomory! — zawołał.

Nie słuchałem go. Wziąłem wonny grzyb i napełniłem nim usta. Cavor zrobił ruch jakby mi chciał wyrwać grzyb, ale było zapóźno.

— Doskonały — rzekłem z zadowoleniem.

Cavor przerażonym wzrokiem wpatrywał się we mnie, a widząc że żyję, chwilę jeszcze walczył między obawą a chęcią posiłku, wreszcie nie mogąc się oprzeć pokusie, zaczął tak samo żarłocznie jak ja zajadać owe grzyby. Długą chwilę nie myśleliśmy o niczem, nie mówiliśmy do siebie, tylko jedliśmy chciwie, jak zgłodniałe wilki.

Grzyby te przypominały trochę smakiem nasze grzyby, lecz były daleko soczystsze i dziwnie miały przyjemny, odurzający zapach.

Gdyśmy podjedli, miło nam się zrobiło na duszy. Krew żywiej zaczęła krążyć w żyłach, czuliśmy się pokrzepieni, silni...

— Co za wyborne pożywienie! — zawołałem wesoło. — Ależ tu żyć i nie umierać! Już ludzkość nigdy głodu nie zazna!

I znów ugryzłem ogromny kawał smacznego grzyba. W głowie mi się zaczynało kręcić, ale przypisałem to obfitemu pożywieniu po tak długim poście. Zapomniałem o zagubionej sferze, o tajemniczych Selenitach, i obawach różnych niespodzianek na księżycu, życie przedstawiało mi się w różowych barwach, byłem szczęśliwy!

— Uda-a-ła na-am się-ę po-o-dróż na-a księ-ę-życ, Ca-a a-vo-o-o-orze! — wołałem ze śmiechem, ale czułem, że język plącze mi się w ustach i trudno mi mówić, a przy tem głowa cięży jak ołów. Cavor odpowiedział mi coś na to, ale bełkotał tak niezrozumiale, ze odróżniłem tylko dwa wyrazy: „Odkrycie — księżyc!” reszty nie mogłem zrozumieć,

Spojrzałem na niego. Jakże dziwnie wyglądał: oczy miał szklane, uśmiechał się głupowato i zataczał jak człowiek pijany.

Zrozumiałem w tej chwili, że grzyby, które jedliśmy, upoiły nas, lecz czując się silnym i wesołym, zacząłem rozwijać przed Cavorem moje plany na przyszłość. Dowodziłem z zapałem, jak Anglia wdzięczna nam będzie za zdobycie bezkrwawe nowej, ogromnej posiadłości, nowej kolonii księżyca, proszę państwa! Cóż wobec tego znaczy Transwaal, Kanada, Australia!

— O! jaką usługę oddamy ludzkości przez odkrycie tego wybornego pożywienia, grzybów czerwonych, które nazwę od mego nazwiska Bedfordkami, gdyż ja pierwszy odważyłem się je skosztować. Założymy na księżycu kolonię, którą nazwiemy Cavoracyą, i którą wspólnie z Cavorem zarządzać będziemy! Słowem, świetne snułem plany uszczęśliwienia ludzkości, rodzinnego kraju i nas obudwóch. Porównywałem Cavora do Krzysztofa Kolumba, gdyż chociaż mój towarzysz nie odkrył księżyca, lecz dosięgnął go pierwszy z ludzi i zbadał. Pokonanie Selenitów uważałem za drobnostkę, bo ktoby się tam obawiał takich marnych istot!

W głowie nam się kręciło i wszystko dokoła zdawało się skakać i tańcować, narwaliśmy jednakże duże narącze czerwonych grzybów i nie bojąc się już niczego, śmiało poszliśmy w dalszą drogę.

The First Men In The Moon by Claude Shepperson 07

Nagle ujrzeliśmy przed sobą Selenitów! Było ich sześciu, szli jeden za drugim...

Nagle ujrzeliśmy Selenitów! Było ich sześciu, szli jeden za drugim skalistą, wązką ścieżką, wydając dziwne, piszczące głosy. Gdy nas zobaczyli, zaraz umilkli i stanęli nieruchomie, przypatrując nam się ciekawie. My także stanęliśmy.

Naraz Cavor, upojony grzybami, niepomny na nic, zawołał:

— Wstrętne owady! Nie myślę kryć się przed wami, nie boję się was. Nie chcę pełzać, jak nędzny gad, ja, król stworzenia!

I z niezwykłą u niego furyą, rzucił się na owe istoty, lecz, że zapomniał w tej chwili o mniejszej wadze naszych ciał na księżycu, skok jego był za gwałtowny; przeskoczył nad ich głowami i z trzaskiem wpadł w gąszcz obok rosnących roślin.

Nie wiem, co o nas pomyśleli Selenici, widziałem tylko ich plecy, gdyż uciekli w jednej chwili, rozpraszając się na prawo i na lewo.

Wszystko to pamiętam jak przez sen tylko, chciałem pobiedz za Cavorem, ale potknąłem się i padłem jak długi, uderzając mocno głową o skałę. Porwały mnie straszne mdłości, potem ktoś się na mnie rzucił, z kimś walczyłem rozpaczliwie, a później straciłem przytomność...

Gdy ją znów odzyskałem, nie wiem jak i kiedy, znalazłem się z Cavorem w podziemiu, gdzie z powodu ciemności nie mogłem nic widzieć, dochodziły mnie tylko jakieś głuche odgłosy, wszystkie kości mnie bolały, czułem się cały strasznie potłuczony.



XI.
Selenici.


Siedząc tak skulony i nieszczęśliwy, zacząłem się zastanawiać nad tem, w jaki sposób mogłem się znaleźć w tej pieczarze.

— Cavorze — zawołałem — skąd wzięliśmy się tutaj? Nie było odpowiedzi. Dreszcz mnie przejął. — Cavor! — zawołałem głośniej — czy ty tu jesteś?

Zamiast odpowiedzi usłyszałem jęk. — Moja głowa! moja głowa!

I mnie głowa bolała okropnie, chciałem ją ścisnąć oburącz lecz uczułem, że ręce mam skute łańcuchem. Przerażony, chciałem zerwać się na nogi, ale te także były skute, a co gorsza, ciało moje opasywały grube okowy, których koniec przykuty był do ściany tego więzienia. Ogarnęła mnie rozpacz.

— Cavorze! — zawołałem — jestem w kajdanach, czemu skułeś mi ręce i nogi?

— To nie ja cię skułem — była głucha odpowiedź! — To Selenici musieli skuć nas obu.

Selenici! Ten jeden wyraz przypomniał mi wszystko. Te niespodzianki, które nas spotkały od chwili naszego przybycia na księżyc, ta kolczasta roślinność, która wyrosła w przeciągu kilku godzin i ukryła naszą kulę, ta pełzająca wędrówka na odszukanie jej, owa przepaścista szczelina, otwierająca się nagle przede mną, pożeranie czerwonych grzybów, na to wspomnienie uczułem silniejszy ból w głowie, a później... już nic nie pamiętałem, gubiłem się więc w domysłach.

— Cavorze! — zawołałem znowu.

— Co?

— Gdzież jesteśmy?

— Alboż ja wiem?

— Możeśmy już umarli?

— Co za głupstwo!

— Więc to oni nas uwięzili?

Cavor zamiast odpowiedzi jęknął głucho. Dawny jego spokój opuścił go. Widziałem, że zdradzieckie grzyby podziałały na niego drażniąco.

— Co teraz zrobimy? — zapytałem bojaźliwie.

— Skąd ja mam wiedzieć? — odrzekł gniewnie.

— I ja też nie wiem — odrzekłem ponuro, i pogrążyłem się w milczeniu, lecz zwykłe mruczenie Cavora, gdy się nad czem bardzo zamyślił, obudziło mnie z zadumy.

— Boże miłosierny, który panujesz nad księżycem zarówno jak i nad ziemią i nad całym wszechświatem, nie opuścisz nas! Zacząłem mówić Ojcze nasz. Modlitwa dodała mi otuchy. — Przestańże pan raz tak mruczeć — zawołałem — poradź co lepiej!

Cavor umilkł natychmiast i cisza zapanowała, ale gdzieś z oddali dochodził jakby gwar uliczny albo hałas fabryki w ruchu. Nie mogłem odgadnąć, co właściwie powodowało te dziwne odgłosy, starałem się nie myśleć o niczem, oparłem zbolałą głowę o ścianę więzienia i siedziałem cicho, czekając zmiłowania Bożego.

Naraz dziwny jakiś szelest, niby szamotanie się ptaka w ciasnej klatce, zwrócił moją uwagę. Spojrzałem bacznie dokoła, ale nic nie dojrzałem wśród otaczającej mnie ciemności. Po chwili usłyszałem wyraźnie lekki zgrzyt otwieranego zamka i na czarnem tle więzienia ujrzałem wązką smugę światła.

— Patrz! — szepnął do mnie Cavor.

— Co to może być?

— Ja nie wiem.

Jak w płomyk nadziei wpatrzyliśmy się w ten promień, światła. Ku naszej radości stawał się coraz szerszy, aż usłyszeliśmy dokładnie otwieranie drzwi i całą ścianę za naszemi plecami oblało jakieś błękitnawe światło. Obróciłem głowę w tę stronę i zobaczyłem dziwaczną postać Selenity, posuwającą się ku nam. Kroków jego nie było słychać, posuwał się naprzód, jak mara czy widziadło, zatrzymując się, jakby coś nasłuchiwał.

The First Men In The Moon by E. Hering 04
The First Men In The Moon by Claude Shepperson 08

Wspólnie przypatrywaliśmy się w grobowem milczeniu.

Cały oblany jasnem światłem, rysował się wyraźnie przed naszemi oczami. Napróżno w jego głowie dopatrywałem rysów ludzkich, twarz ta, jeżeli to twarzą nazwać można, była jakby czemś zakrytą. Zamiast nosa i ust miał dużą paszczę, po bokach wielkie, wypukłe oczy, uszów nie miał chyba wcale. Miał na sobie długą szatę, okrywającą go od góry do dołu, więc rąk jego i nóg wcale widać nie było.

Wspólnie przypatrywaliśmy się sobie w grobowem milczeniu.

Jak mnie się dziwną wydała jego postać, tak sarno on przyglądał nam się z ciekawością. Bo też dziwacznie wyglądaliśmy w tej chwili. Brudni, z podrapanemi twarzami przez kolczaste rośliny, przez które przedzieraliśmy się, pokrwawieni, z długiemi brodami i rozczochranemi włosami, w ubraniu podartem i poplamionem czerwonemi grzybami, bez obuwia, bo nam je Selenici zdjęli, podobni byliśmy raczej do straszydeł niż do ludzi.

Cavor pierwszy przemówił do niego, lecz nie był to zwykły czysty, wyraźny głos Cavora, ale jakiś dźwięk ochrypły, stłumiony. Towarzysz mój mocno odchrząknął i chciał dalej mówić, lecz w tej chwili dał się słyszeć na zewnątrz straszny jakiś ryk, który ucichł wkrótce, i znów cisza zaległa nasze więzienie. W tej chwili Selenita odwrócił się, by odejść, przystanął chwilkę przed drzwiami; wyszedł, zamykając je za sobą, a my znów pozostaliśmy w ciemności.



XII.
Kładka nad przepaścią.


Siedzieliśmy tak, milczący, pogrążeni w rozpaczy czas jakiś, wreszcie pierwszy przerwałem milczenie.

— Te dziwne istoty mają nas w swej mocy.

— A wszystko to zrobiły owe czerwone grzyby — rzekł Cavor z goryczą.

— Ale gdybyśmy ich nie zjedli, tobyśmy pomarli z pragnienia i głodu.

— Moglibyśmy byli odszukać nasz szklany domek.

Złość mnie porwała na Cavora, i zacząłem głośno przeklinać całą naszą wyprawę, księżyc i Selenitów. Biłem pięściami w podłogę więzienia, szarpałem moje więzy, miotałem się jak potępieniec. Zmęczony tym wybuchem, ucichłem i dopiero po długiej przerwie zapytałem Cavora z pokorą:

— A jednak, co pan myślisz o tem wszystkiem?

— Myślę, że Selenici są mądrzejsi od nas, gdyż umieją robić rzeczy, o których my ludzie dotąd nie mamy pojęcia.

— Tak? Sąd jego o tych straszydłach obraził moją dumę. Milczałem, a Cavor mówił dalej:

— Zdaje mi się, że jesteśmy o parę tysięcy stóp pod powierzchnią księżyca.

— Skąd pan to wnosisz?

— Bo tu jest chłodniej iż na powierzchni i głosy nasze brzmią donośniej; nie czuję także tego niemiłego tętnienia w uszach, co dowodzi, że powietrze tutaj jest gęstsze, musimy więc być obecnie na jaki kilometr we wnętrzu księżyca.

Cavor zamyślił się głęboko. Nędzny więzień Selenitów odzyskał znów równowagę umysłu i spokój uczonego.

— Widzę — rzekł po chwili — że twierdzenie Keplera było zupełnie słuszne. Tak, księżyc jest planetą wulkanicznej formacyi, nie jest on tak zbitą masą, jak ziemia nasza, lecz pod całą jego powierzchnią znajdują się obszerne groty i pieczary, okalające wewnętrzne morze; różni się bardzo od ziemi i tem jeszcze, że na zewnątrz posiada bardzo mało wody i powietrza.

— Szkoda, że pan tego nie wiedziałeś, zanim przyjechaliśmy tutaj — odparłem z wymówką.

Nic mi nie odpowiedział, zaczął tylko mruczeć po swojemu, jak zwykle wtedy, gdy zamyślił się nad jakimś zagadnieniem naukowem. Zazdrościłem mu jego spokoju, a czując się bardzo nieszczęśliwym, spytałem go znowu:

— Co pan jednak sądzisz o tem, co się stało z naszą kulą?

— Stracona — odpowiedział lakonicznie, a w głosie jego brzmiała najzupełniejsza obojętność.

Ta jego obojętność doprowadzała mnie do wściekłości.

— Boże! — zawołałem — więc na to poświęciłeś pan tyle lat pracy, całe swe mienie, na to naraziliśmy życie nasze, aby twój genialny wynalazek, ta substancya nie podlegająca sile przyciągania, ta sfera nasza stała się zdobyczą Selenitów, a my obadwaj zostali ich więźniami na zawsze? Czyż nie lepiej było zastosować pański cavorit do praktycznych celów na ziemi, ach, na naszej drogiej ziemi, zamiast lecieć na złamanie karku — dokąd? na księżyc! aby wpadać z jednego nieszczęścia w drugie!

W czasie całej mojej tyrady, Cavor mruczał coś tylko ale ta myśl, że Selenici mogli znaleźć nasz szklany domek, zwróciła jego uwagę:

— Hm, to prawda — rzekł — jeżeli go znaleźli... Co oni też z nim zrobią? To ciekawe pytanie! Oni w żaden sposób nie zrozumieją, co to jest, bo gdyby rozumieli podobne rzeczy, toby już oddawna przyjechali na ziemię. Cóżby im przeszkadzało? W każdym razie Selenici są to istoty rozumne i ciekawe, więc jeżeli znaleźli naszą sferę, to będą się jej przypatrywali, będą badali, a gdy wejdą do wnętrza, natrafią na sprężyny i nacisną je... spuszczą okiennice cavoritowe... to polecą w przestrzeń, pozbawiając nas na zawsze możności powrotu na ziemię. Dziwne istoty, dziwna wiedza....

— O, bardzo dziwna wiedza! — zawołałem z goryczą.

— Panie Bedfordzie — rzekł Cavor poważnie, — czyż nie z własnej nieprzymuszonej woli udałeś się pan ze mną na tę wyprawę?

— Tak jest, bo pańska wiedza i wynalazczość zachwyciły mnie po prostu, i przez myśl mi nie przeszło, żeby ta sfera, nad której zbudowaniem pracowaliśmy tak gorliwie, zawiodła nas do tej ciemnicy.

— A myślisz pan, że gdy ja zacząłem pilnie badać fizyczne własności różnych ciał, to przeszło mi przez myśl, że podążę kiedyś na księżyc?

— Ach ta przeklęta uczoność! — zawołałem.

— Panie Bedfordzie, kłótnie i wymówki do niczego nie doprowadzą, jesteśmy w takiem położeniu, że potrzebujemy wielkiej rozwagi, aby się zeń wydobyć, gniew zaś się na nic nie przyda, przeciwnie.

Umilkł, a po chwili ciągnął dalej.

— Najprzód trzeba znaleźć sposób porozumienia się z Selenitami, może na migi, bo mowy ich podobnej do świstu piszczałki pewnie nigdy nie zrozumiemy.

— Ja sądzę, — rzekłem, — iż łatwiej byłoby nam porozumieć się z każdem zwierzęciem na ziemi, niż z tymi księżycowymi cudakami.

— Nie jestem bynajmniej pańskiego zdania; Selenici są to istoty rozumne, a choć wielka jest różnica między niemi a nami, jednak rozum może być iskrą porozumienia. między istotami obdarzonemi tą władzą duszy. —

— Może pan ma racyę, — odrzekłem, — ale jakoś nie mogę sobie wystawić tej duszy selenickiej.

— A jednak łańcuchy, któremi nas skuli dowodzą jasno, że posiadają inteligencyę.

— Co nam przyjdzie z ich inteligencyi, kiedy ani my ich, ani oni nas nie rozumieją. Ale dobrze mi tak! zamiast pisać spokojnie w Lympne moją sztukę teatralną, zachciało mi się wielkich rzeczy — podróży naukowych, zwiedzania nowych, nieznanych światów, dobrze mi tak!

Umilkłem, a w tej chwili ciemności naszego więzienia rozjaśniła, jak to już raz miało miejsce, smuga błękitnego światła. Drzwi się otworzyły i bez najmniejszego szelestu weszło kilku Selenitów. Dwóch z nich niosło naczynia metalowe, a gdy się zbliżyli, zobaczyłem, że były pełne jakiejś jasno brunatnej polewki, w której pływały białe kawałki; wszystko to zapachem przypominało owe czerwone grzyby.

Ręce moje były tak silnie skute, że nie mogłem niemi objąć naczynia, które mi podawał Selenita, co widząc, dwaj inni zbliżyli się szybko i bardzo zręcznie rozluźnili moje okowy.

Zbliżyłem do ust polewkę i piłem chciwie, potem wyłowiłem białawe kawałki i nakładłem ich pełne usta, były bardzo smaczne, zupełnie podobne do ziemskich wafli. Zanim nam przyniesiono ten posiłek, byliśmy tak zajęci naszemi myślami, że nie czuliśmy głodu, teraz zaś pochłanialiśmy podane jedzenie jak zgłodniałe wilki.

Selenici stali przy nas i bacznie nam się przypatrując, od czasu do czasu mówili coś do siebie w swej dziwnej piskliwej mowie. Gdyśmy skończyli nasz posiłek, zacieśnili nam znów kajdany na rękach, a rozluźnili na nogach, odczepili łańcuch, który nas przykuwał do ściany, otworzyli szeroko drzwi, przez które widać było gromadę towarzyszy i zaczęli nam dawać jakieś znaki.

— Zdaje się, że nas chcą uwolnić — rzekł Cavor — pamiętaj pan, że jesteśmy na księżycu, hamuj żywość swych ruchów.

— Dobrze, dobrze — odrzekłem machinalnie, gdyż zaciekawił mnie jeden Selenita, który usilnie kręcił głową, jak człowiek, któremu dokucza niewygodny kołnierzyk; koniecznie chciałem zrozumieć, co ten ruch może znaczyć, a nie mogąc go pojąć, zacząłem tak samo jak on kręcić głową.

To bardzo zastanowiło Selenitów, i wszyscy tak samo zaczęli kręcić głowami, lecz my obadwaj nie zrozumieliśmy nic. Nareszcie jeden z nich, grubszy od innych, z ustami tak szerokiemi jak paszcza żarłocznego zwierza, przykucnął obok Cavora, a po chwili wstał.

— Cavorze — rzekłem — oni chcą, byśmy stanęli na nogach.

— Zapewne — odrzekł, i choć z pewną trudnością, bo nam kajdany przeszkadzały, powstaliśmy.

Ów gruby Selenita pogłaskał nas z zadowoleniem po twarzy i poszedł pierwszy ku otwartym drzwiom. Było jasne, że mieliśmy iść za nim. Poszliśmy więc.

Zaraz przy drzwiach otoczyła nas straż. Czterech wysokich Selenitów w spiczastych hełmach, w pewnego rodzaju zbroi, z pikami w ręku stanęło po dwóch przy każdym z nas.

The First Men In The Moon by E. Hering 05

Wyszedłszy z więzienia, znaleźliśmy się w obszernem podziemiu, gdzie warczały jakieś ogromne maszyny, bardzo szybko działające. Zrozumieliśmy odrazu, skąd pochodził szum i łoskot, który słyszeliśmy w więzieniu. Z wielkiej jednej maszyny wychodziło owe łagodne światło błękitnawe, które oświetlało całe podziemie, to nas bardzo zainteresowało, więc przystanęliśmy, aby się jej przypatrzeć.

Cavor był zachwycony tem, co tu ujrzał, i zawołał z zapałem uczonego:

— Ależ te istoty są mądrzejsze od nas! Czy ludzie umieliby zrobić coś podobnego?

Tymczasem gruby Selenita, widząc żeśmy się zatrzymali, wrócił po nas, a że wciąż staliśmy zapatrzeni u maszyny, chcąc zwrócić naszą uwagę, dotknął lekko swą chłodną ręką naszych twarzy. Drgnąłem pod dotknięciem tego śliskiego ciała, i rzekłem.

— Jakby mu to dać poznać, że nas te maszyny interesują?

— Sprobuję — odrzekł Cavor, i uśmiechając się porozumiewająco, wskazał ręką na maszynę a potem na swą głowę. Selenici, których cała gromada postępowała za nami, zaczęli kiwać głowami jakby ze zdziwienia i coś żywo mówić do siebie. W końcu jeden z nich, cienki i wysoki jak tyczka, wziął wpół Cavora i lekko popchnął go naprzód.

Cavor szarpnął mu się, przecząco potrząsł głową i rzekł żywo:

— Pojmijcie raz na zawsze, że nie jesteśmy zwierzętami, lecz istotami obdarzonemi takim samym rozumem, jak wy. Pozwólcie mi popatrzeć na waszą maszynę, za chwilę pójdę, gdzie każecie.

Na tę odezwę mego towarzysza jeden z czterech uzbrojonych Selenitów ukłół go piką. Krew trysnęła, Cavor krzyknął i skoczył na sześć stóp wysoko, a ja z groźnym gestem zwróciłem się do mego strażnika, który cofnął się w tył natychmiast, a za nim cała gromada Selenitów.

— Oni nas zabiją — rzekł Cavor i urwał, bo gniew go dławił.

— Niech ich wszystkich licho porwie! Nie dam im się kłóć jak baran, musimy się bronić — zawołałem.

Spojrzałem na prawo i na lewo, nie było widać żadnego wyjścia z tego obszernego podziemia, straż uzbrojona, cała gromada tych wstrętnych istot, przeciwko nam dwom skutym kajdanami. Położenie było bez wyjścia!

Ochłonąwszy z gniewu, Cavor trupio blady wtem błękitnawem świetle, zbliżył się do mnie, i kładąc mi rękę na ramieniu, rzekł:

— Niestety, oni nas nie rozumieją! Musimy iść, gdzie nas, prowadzą.

— Żebym miał tylko wolne ręce, tobym im pokazał!

— Na nicby się to nie zdało — rzekł smutno. — Chodźmy dalej.

I poszedł a ja za nim, lecz idąc, bacznie się przypatrywałem moim kajdanom i w cichości pracowałem, żeby złamać lub rozerwać jedno ogniwo.

Naraz Cavor rzekł:

— Jeżeli budują takie wielkie maszyny, to muszą znać geometryę i rysunek, może w ten sposób porozumiemy się.

— Dobrzeby to było, żebyś pan narysował jaką figurę geometryczną, żeby nareszcie zrozumieli, że jesteśmy istotami cywilizowanemi, nie gorszemi od nich.

— Łańcuchy mi przeszkadzają i nie mam czem narysować, ale czuję to, że jak się raz porozumiemy, to wszystko pójdzie dobrze.

The First Men In The Moon by Claude Shepperson 08a

Dobrą już godzinę szliśmy za naszym przewodnikiem...

Dobrą już godzinę szliśmy za naszym przewodnikiem, jakby po strumieniu błękitnawego światła, które przystawało do stóp, i zauważyłem, że spuszczamy się coraz niżej po równej pochyłości; naraz stanęliśmy nad czarną jakąś, szeroką przepaścią, przez którą rzucona wązka deska stanowiła jedyne przejście; koniec tej wązkiej kładki tonął w ciemności. Stojąc nad brzegiem, nie mogliśmy dojrzeć dna czarnej otchłani.

The First Men In The Moon by E. Hering 06

Przewodnik nasz dotknął mego ramienia, wstąpił na deskę i lekkim krokiem szedł po niej, aż zniknął nam z oczu, drugi Selenita poszedł za nim, dając nam znak, abyśmy także poszli, ale my staliśmy, nie ruszając się z miejsca, a dokoła nas straż i cały tłum tych mieszkańców księżyca. Deska była tak wązka, że wprost czułem zawrót głowy na samą myśl wstąpienia na nią.

Dwóch moich strażników wzięło mnie za ramiona i lekko pociągnęło ku desce, lecz w tejże chwili udało mi się oswobodzić z kajdan lewą rękę, wyrwałem im się i pokazując ręką w kierunku przepaści, kiwałem głową przecząco, mówiąc:

— Ja tam za nic w świecie nie pójdę.

Wtedy jeden ze strażników ukłół mnie mocno w plecy swą ostrą piką, skoczyłem ku niemu chcąc mu wyrwać broń, a on drugi raz jeszcze mocniej mnie zranił. Wściekły z bólu, rzuciłem się na niego, przebiłem go na wylot jego własną piką, padł na ziemię; zdziwiło mnie moje łatwe zwycięstwo. Trzech innych strażników rzuciło swą broń i uciekło również jak i cały tłum, my zaś obawiając się odwetu, postanowiliśmy się ukryć w jednej z bocznych, ciemnych jaskiń podziemia.



XIII.
Jeszcze walka.


Szliśmy szybkim krokiem tą samą drogą, która doprowadziła nas do przepaści, tylko w odwrotnym kierunku. Z prawej i lewej strony słychać było piskliwe krzyki i nawoływania, nie uważaliśmy na to wszystko, szybko oddalając się od kładki, aż dotarliśmy do ciemnego tunelu, gdzie już zupełnie było cicho. Zawahaliśmy się trochę, nie wiedząc, czy nie spotka nas znów jaka przykra niespodzianka w tej czarnej szyi, lecz bojąc się pogoni Selenitów, puściliśmy się naprzód ostrożnie, badając grunt pikami, i szliśmy wolno, stąpając lekko, aby nie słyszano naszych kroków.

The First Men In The Moon by Claude Shepperson 09

Naraz Cavor stanął i szepnął:

— Bedfordzie, jakieś światło przed nami!

Podniosłem oczy, istotnie postać Cavora, który stał o dwa kroki przede mną, rysowała się ciemnym konturem na trochę jaśniejszem tle, a nie było to niebieskawe światło, wypływające z owej tajemniczej maszyny, lecz jakby szary blask świtu. Serce mi drgnęło radością i nadzieją.

— Więc może już wyjdziemy nareszcie z tych mroków — pomyślałem.

Cavor szedł prędko naprzód, podążyłem za nim. Światło było coraz jaśniejsze, wkrótce tunel rozszerzył się w obszerną grotę pełną szaro srebrnego światła. Wchodziło ono tam z góry przez szeroką szczelinę w sklepieniu groty, z której spadło mi na głowę kilka kropel wody, gdy przystanąwszy przypatrywałem się.

— Cavorze — rzekłem — gdy podsadzimy jeden drugiego, to dostaniemy się do tej szczeliny.

— Dobrze — odrzekł — ja pana podsadzę.

Na ziemi byłoby to zupełnem niepodobieństwem, tu jednakże, wziął mnie jak dziecko na ręce i podniósł w górę. Wobec mniejszej siły przyciągania na księżycu, każdy z nas ważył znacznie mniej, a siłę miał tę samą. Chwyciłem rękami za krawędź szczeliny, wciągnąłem się z łatwością wyżej, usiadłem wygodnie na skale, która była tuż obok opierając nogi na krawędzi, i rzekłem do Cavora, pochylając się ku wnętrzu groty:

— Ja uklęknę teraz na brzegu i wyciągnę rękę, pan się jej uchwyć mocno, to go tu wciągnę.

Za chwilę Cavor był obok mnie, na księżycu ciała nasze były tak lekkie, że łatwo było wdzierać się na wysokości nawet bez kija góralskiego. Rozpatrując się w nowej miejscowości, zobaczyliśmy ze smutkiem, że to srebrno szare światło, nie było dziennem światłem, lecz silnym fosforycznym odblaskiem, od jakichś srebrzystych grzybów, które tu rosły na wielkiej przestrzeni. Deptałem je ze złością, w końcu usiadłem na złomie skały i rzekłem z goryczą:

— Chyba już nigdy nie ujrzymy prawdziwego światła dziennego, ni słońca, jak potępieńcy aż do śmierci tułać się będziemy po tych przeklętych podziemiach!

Cavor milczał smutny, i on czuł się przygnębiony. Naraz spojrzałem na łańcuchy, które zabrałem, sądząc, że nam się przydadzą w naszej niebezpiecznej wędrówce, — łańcuchy i pika były ze złota.

Nie wierząc swoim oczom, (gdyż w poprzedniem błękitnawem oświetleniu złoto miało jakąś inną barwę) spytałem Cavora, czy się nie mylę.

Popatrzał i rzekł obojętnie:

— Tak, to złoto, czyste złoto.

Podziwiałem jego filozoficzną obojętność w obec tej nowiny, która, co prawda, od razu zmieniła bieg moich myśli. Jaśniej zrobiło mi się na duszy, nie umiałbym sobie zdać sprawy dla czego, ale nadzieja, jak czarowna wróżka ożywiła me serce i dodała energii do dalszego działania.

Jako człowiek praktyczny, nie żałowałem teraz żem przyjechał na księżyc, i zadumałem się głęboko jakimby sposobem jak najprędzej powrócić na ziemię.

Cavor przerwał moją zadumę.

— Mam tylko dwie drogi przed sobą: wydostać się na powierzchnię, przebić się przez Selenitów, jeżeli ich spotkamy i odszukać naszą kulę, albo też raz jeszcze spróbować za pomocą kreślenia figur geometrycznych porozumieć się z nimi.

— Tylko pierwszą drogę uważam za praktyczną, druga do niczego nie doprowadzi.

— Pan za surowo sądzisz Selenitów, ci, których dotąd spotkaliśmy, to tylko niższe ich stany: pasterzy i robotników. Gdybyśmy mogli wyżyć dłuższy czas na księżycu, toby się o nas dowiedziały i wyższe klasy inteligentne, z któremi z pewnością porozumielibyśmy się za pomocą nauki.

— W teoryi masz pan zawsze racyę, ale przypuśćmy że tam w Anglii w Lympne, gdzie pan pół życia spędziłeś zatopiony w badaniach naukowych, jednego pięknego dnia spadł z księżyca Selenita, mógłby on dziesięć razy umrzeć, zanimby pan wśród swych retort i aparatów dowiedział się o jego istnieniu.

— To prawda, ale tu noce są zimne, grozi nam śmierć z głodu lub mrozu, rzekł Cavor.

— A widzisz pan, Selenici są to istoty bardzo ograniczone, nie mogą pojąć, że my ich nie rozumiemy, i gdy nie robimy tak jak oni, to nas kłują dzidami, jak głupie oporne zwierzęta, a czyż możemy tak jak oni przechodzić nad przepaścią po desce sześć cali szerokiej, my ludzie z ciała i kości?

— Tak pan myślisz?

— Naturalnie, a później moglibyśmy zbudować daleko większą sferę, zebrać kilku ochotników, broń, i znów tu przyjechać, a wtedy nie obawialibyśmy się Selenitów.

— Dla moich badań naukowych, właściwie powinienem wybrać się sam na księżyc, rzekł Cavor jakby do siebie.

— No, już się stało, próżno tego żałować, pomyśl pan lepiej, jakby się tu wydostać z tej podziemnej pułapki.

Umilkliśmy obadwaj, pogrążeni w myślach. Po chwili Cavor rzekł:

— Czujesz pan, jakby z góry wiatr zawiewał?

— Czuję.

— To znaczy, że jesteśmy niedaleko otworu jakiegoś krateru czy sztucznego szybu i trzeba piąć się w górę a wyjdziemy na powierzchnię księżyca.

Naraz do uszów naszych doszedł odgłos szybkich kroków.

— Selenici nas gonią! — zawołał Cavor.

— To nic, nie domyślą się, gdzie jesteśmy.

Nagle jak błyskawica przebiegła mi przez głowę myśl, ze kilka zniszczonych przeze mnie świecących grzybów wpadło przez szczelinę do szarej groty, gdy Selenici tam przyjdą poznają w którą poszliśmy stronę, a że zapewne dobrze będą uzbrojeni tym razem, więc źle może być z nami.

— Marsz w górę, uciekajmy na powierzchnię, to jedyny ratunek.

The First Men In The Moon by Claude Shepperson 09a

Szybko podążyłem w górę za Cavorem.

Schyliłem się i szybko zabrałem dwa grzyby, aby nam przyświecały w ciemnościach, wsadziłem w zewnętrzną kieszeń mej flanelowej kurtki i podążyłem za Cavorem, który bardzo chyżo zaczął drapać się w górę. Odgłos kroków przycichł, czasem mignęło nam znane już błękitnawe światło, czasem doszedł z boku szmer cieknącej wody, a my pięliśmy się ostrożnie coraz wyżej i wyżej, aż doszliśmy do jakiejś mocnej kraty, przed którą zmuszeni byliśmy zatrzymać się.

Ciemno tam było, i tylko w głębi obszernej groty błyszczało niebieskawe światło. Przysunęliśmy się do samej kraty, ale nic nie było widać, bo otwór był w niższem końcu jaskini; widzieliśmy tylko liczne, poruszające się cienie, słyszeliśmy piszczącą mowę Selenitów i regularni powtarzający się odgłos jakby uderzeń szpadla o jakąś miękką masę.

— Co oni tu mogą robić? Bo widocznie coś robią, — szepnąłem do Cavora.

— Nie wiem co robią, ale to wiem że nas nie szukają, — odszepnął. Ja tymczasem obmacawszy kratę, przekonałem się, że była zrobioną z cienkich metalowych prętów.

— Można ją wyłamać, — rzekłem cichutko. I natychmiast, oparłszy się mocno nogami o skałę sterczącą z boku, ująłem silnie dwiema rękami jeden z prętów i szarpnąłem nim silnie.

Wyłamał się od razu, wtedy dwa obok będące, powyginałem tak, że utworzyło się przejście. Przecisnąłem się z łatwością i posunąłem naprzód ostrożnie; aby mnie zaś nie dostrzeżono, położyłem się, żebym sam nie widziany mógł dobrze obserwować, co się dzieje w drugim, wyższym końcu jaskini. Cavorowi dałem znak ręką, by uczynił to samo.

The First Men In The Moon by E. Hering 07

Leżeliśmy jeden obok drugiego, zapatrzeni na scenę odgrywającą się przed nam. Wzdłuż obszernej groty leżało kilkanaście zabitych ogromnych tych zwierząt, których stado spotkaliśmy na początku naszej wędrówki, przy każdem stało po kilku Selenitów i siekierami rozrąbywali ogromne ich cielska. Te właśnie uderzenia słyszeliśmy z daleka.

Ta obszerna jatka i duża ilość mięsa dały nam pojęcie, że księżyc jest licznie zaludniony, kiedy zatrudnia tylu rzeźników. Nagle szmer jakiś dał się słyszeć za kratą, wstrzymałem oddech i usłyszałem wyraźnie, że ktoś piął się po skałach. Zerwałem się co żywo i stanąłem przy otworze w obronnej postawie. W tem błysnęło coś w ciemności a ja uczułem lekki ból w ramieniu. Porwałem złotą selenicką dzidę i na oślep przez kratę zacząłem szybko kłuć zaledwie rysującą się postać. Cavor walczył obok mnie w ten sam sposób.

Hałas walki zwrócił na nas uwagę rzeźników. Naraz złota siekiera, rzucona przez jednego z nich, świsnęła mi nad głową i utkwiła w skale. Odwróciłem się w stronę jatki, wszyscy rzeźnicy potrząsając siekierami szli na nas. Byliśmy wzięci we dwa ognie.

— Cavorze — zawołałem wielkim głosem — pilnuj kraty, ja rozprawię się z rzeźnikami.

The First Men In The Moon by Claude Shepperson 09b

Rzuciłem się w sam środek Selenitów.

I poskoczyłem ku nim, wywijając długą dzidą, zdobytą co tylko na nieprzyjacielu. Wyobrażam sobie, że tak przed Samsonem musiały uciekać zastępy Filistynów, jak przede mną gromada Selenitów. Odegnałem ich w drugi koniec długiej jaskini, rozpierzchli się gdzieś w podziemnych mrokach, a ja odrzuciwszy na bok dzidę, gdyż była niezmiernie długa, cienka i giętka, więc niewygodna do walki, uzbroiłem się w mocny kij z kutego złota, którym rzeźnicy podejmowali cielska wielkich tych zwierząt, i podszedłem znów do kraty, gdy kilka ostrych a cienkich strzał utkwiło we mnie w tej chwili. Na szczęście żadna nie trafiła w oko, widać Selenici strzelali na oślep.

Cavor nie posiadał wojennego ducha, więc walcząc z jedną gromadą, pozwolił drugiej przejść przez wyłom w kracie. Stanęli szeregiem uzbrojeni w łuki i obrzucali mnie gradem strzał. Zerwałem z siebie flanelową kurtkę, nadziałem ją na dzidę, czyniąc sobie z tego pewną osłonę od strzał nieprzyjacielskich, wyrwałem dwie strzały, z których jedna zraniła mi ramię, a druga rękę, i wywijając potężnym kijem, rzuciłem się w sam środek Selenitów.

Tchórzliwy ten naród pierzchnął przed mojem natarciem jak gromada mrówek. Porzucili łuki na ziemię i szybko uciekli, gdzieniegdzie tylko z boku dobiegała mnie jeszcze strzała, lecz więcej trafiało ich w kurtkę niż we mnie. Rozgrzany walką, chciałem się raz na zawsze dać Selenitom we znaki, biłem ich też jak kapustę kijem, a oni padali z szelestem, jak podcięte kosą konopie, reszta, wydając piskliwe okrzyki, rozbiegła się na wszystkie strony.

Nie goniłem ich. Obtarłem chustką pot z czoła i krew z twarzy, bo kilka strzał drasnęło mnie boleśnie w policzki, i usiadłem na skale, by odpocząć i wyjąć strzały z kurtki. Była ich cała wiązka, złożyłem je razem z połamanemi na kawałki dzidami i łukami, związałem chustką w jeden pęk, który razem z grubym kijem i łańcuchami stanowiły niezły majątek. Pomimo tak szacownych zdobyczy walka z Selenitami wydała mi się snem, czułem się silnym, swobodnym i po raz pierwszy na księżycu szczęśliwym.



XIV.
W blasku słonecznym.


Cavor stał niedaleko kraty i patrzał na uciekających nieprzyjaciół, zdaje mi się, że nie podzielał mego tryumfu, bo dobroduszna jego twarz wyrażała smutek. Snać żałował zacny uczony, że musiał zamiast pokoju i zgody przynieść na księżyc z ziemi walkę i śmierć. Co do mnie, nie podzielałem tych skrupułów. Zdobywszy majątek, pilno mi było wracać na ziemię, to też po krótkiej chwili odpoczynku poszliśmy dalej.

Z rzeźnickiej jaskini weszliśmy w jakieś obszerne, ciemne podziemia, któremi doszliśmy jakby do ogromnej, okrągłej studni, dokoła której biegła spiralnie dość szeroka galerya. Poszliśmy tą drogą, a doszedłszy po jakimś czasie do otworu studni, zajrzeliśmy do środka. Na dole widać było liczne błękitnawe światełka, a gdyśmy spojrzeli w górę ujrzeliśmy — o radości! prawdziwy błękit nieba, do którego tak się już oczy nasze stęskniły.

— To musi być ten szyb, przy którego otwieraniu o mało pan nie wpadł, pamięta pan? — rzekł Cavor, który podziwiał te olbrzymie prace Selenitów.

— Pamiętam, — odrzekłem, — a te światełka na dole, to oświetlenie ich podziemi, skąd, chwała Bogu, wychodzimy nareszcie.

Tak rozmawiając wyszliśmy szczęśliwie na powierzchnię księżyca. Ten sam monotonny, lodowy krajobraz: góry, skały i przepaści, lecz wszystko ozłocone jasnem, gorącem słońcem, a dla mnie nadzieją odnalezienia sfery i rychłym powrotem na ziemię. To też tę bujną kolczastą roślinność, która nam się tak dała we znaki, gdy wśród niej pełzaliśmy, szukając naszej kuli, witaliśmy teraz z radością jak również rzadkie, niezmiernie czyste powietrze, w którem ciężko nam było mówić, a jeszcze ciężej słyszeć się wzajemnie.

Lecz w czasie naszego pobytu w podziemiach wielka tu zaszła zmiana. Owe bujne pnące rośliny, spalone teraz od słońca, wisiały po skałach w smutnych bronzowych festonach i chociaż powietrze było ciepłe a niebo szafirowe, zdawało się, że jesień nadchodzi, ale wszystko to miłe było dla mnie, bo wiedziałem, gdzie jestem i do czego dążę.

Słońce mocno jeszcze dogrzewało, czułem się bardzo zmęczony, lecz pewność, że gdy spotkam, to dam radę Selenitom, osładzała mi długą drogę, ufałem w swoje siły i w powodzenie naszej wyprawy.

Między skałami widać było tu i owdzie płaskowzgórza porosłe paszą dla wielkich księżycowych zwierząt, a nawet w oddali widziałem spore ich stado pasące się z właściwą im ociężałością, ale nigdzie nie mogłem dojrzeć pasterza, może z obawy przed nami ukrył się w jakiej szczelinie skał. Naraz przyszła mi pewna myśl do głowy, rzekłem więc do Cavora.

— Ażeby tak podpalić tę uschniętą roślinność, to zarazby się znalazła nasza sfera.

Cavor zdawał się nie słyszeć mnie wcale. Przysłonił oczy ręką i patrzał z zajęciem w niebo, gdzie oprócz jasnego jeszcze bardzo blasku słońca widać już było wiele gwiazd.

— Jak pan myślisz? — zapytał nagle, — jak długo jesteśmy już na księżycu?

— Pewnie ze dwa dni ziemskie.

— Więcej niż dziesięć. Słońce już schodzi z zenitu i spuszcza się ku zachodowi, za cztery dni nastąpi tu długa noc.

— To bardzo dziwne, — odrzekłem, — bo przez cały ten czas jedliśmy tylko raz.

— To prawda, ale widzisz pan, tu na księżycu wszystko jest inaczej niż na ziemi: głód, ruch, znużenie zupełnie się tu inaczej odczuwa.

Spojrzałem i ja na słońce. Tak, było na połowie drogi od zenitu ku zachodowi. Za nicbym nie chciał doczekać się na księżycu drugiej lodowatej nocy, dosyć miałem samego widoku z okienka tej pierwszej, gdyśmy przybyli na księżyc.

Rzekłem też żywo do Cavora.

— Daleko prędzej odnajdziemy naszą kulę, jeżeli na wierzchołku tej grubej łodygi przywiążemy chustkę do nosa, niby sztandar, aby się nie zabłąkać w tym labiryncie skał, ja pójdę na wschód pan idź na zachód, który z nas prędzej znajdzie sferę, przybiegnie tu i zacznie powiewać chustką, co będzie znakiem tej dobrej dla drugiego nowiny.

— Dobrze, masz pan racyę, trzeba najprzód znaleść kulę a później zobaczymy, co się jeszcze da tu zrobić — odrzekł zamyślony, po chwili zaś dodał.

— A jeżeli żaden z nas nie znajdzie jej, jeżeli nas napadną zbrojni Selenici?

— Ja ich się nie boję, a pan weź oto tę siekierę a obronimy się przed tymi tchórzami.

— A jednak oni mnie bardzo zajmują, z tych cośmy widzieli nie można sądzić o wszystkich, to byli tylko nieokrzesani prostacy; lecz istoty, które umiały zbudować takie olbrzymie maszyny, studnie czy szyby i galerye jakie widzieliśmy na własne oczy, są istotami cywilizowanemi może nawet bardziej od ludzi naszej ziemi, dla tego chciałbym ich poznać i porozumieć się z nimi.

— To też gdy znajdziemy kulę, powrócimy na ziemię, zaopatrzymy się we wszystko, co potrzeba do zwiedzania pieczar księżycowych i znów tu przyjedziemy, a teraz w drogę — rzekłem wesoło.

— Chodźmy, chodźmy, — rzekł Cavor żywo, lecz po chwili przystanął, jakby się wahał, jakby nie miał odwagi odejść ode mnie, w końcu rzekł:

— Do widzenia! — i poszedł szybkim krokiem w stronę zachodu a mnie dziwnie żal się zrobiło tego towarzysza o nadzwyczajnym umyśle, a gołębim sercu; chciałem biedz za nim, uścisnąć, lecz wstyd mi było tej niemęskiej czułości, zresztą w skutek własności powietrza na księżycu Cavor był już daleko ode mnie, więc i ja poszedłem w swoją stronę.



XV.
Bedford sam.


Szedłem, upatrując pilnie naszej zguby, a że słońce mocno jeszcze dogrzewało, więc zmęczony i spocony usiadłem w cieniu wysokiej skały, aby chwilkę odpocząć. Rozpatrując się bacznie dokoła, spostrzegłem że wszystkie skały okoliczne poprzerzynane były złotemi żyłami! Co za bogactwo! Można będzie kulę napełnić złotem choćby do połowy i wrócić na ziemię już nie biednym gryzipiórkiem, ale człowiekiem bogatym.

W tej chwili nie żałowałem bynajmniej podróży na księżyc. Praca ostatnich kilku miesięcy i odwaga moja w walkach z Selenitami sowicie były wynagrodzone. Snując błogie marzenia szczęśliwej przyszłości, zdrzemnąłem się. Musiałem spać czas jakiś, gdym się obudził, czułem się dobrze wypoczęty, ale i sztywny od chłodu, bo słońce skłaniające się ku zachodowi, świeciło jeszcze jasno, tylko już nie grzało i leciuchna mgła osiadała na skałach...

Żywo zerwałem się z miejsca, wziąłem pod pachę moje cenne zawiniątko i żwawo a ostrożnie, aby nie wpaść w jaką przepaść, przeskakiwałem ze skały na skałę. Tak byłem przyzwyczajony do obecności Cavora, że wciąż oglądałem się na ów zaimprowizowany sztandar, spodziewając się, że go tam ujrzę, podczas bowiem, gdym spał, on mógł znaleźć naszą sferę i przyjść na umówione miejsce, lecz napróżno wzrok wytężałem. Naraz przyszła mi do głowy myśl, że gdy noc zapadnie i żaden z nas nie znajdzie kuli, a Selenici zamkną szczelnie otwór okrągłego szybu, prowadzący do ich mieszkań w pieczarach, to mimo zdobytego złota zmarzniemy na śmierć w czasie długiej, księżycowej nocy.

The First Men In The Moon by Claude Shepperson 09c

Lekki wietrzyk poruszał chustką, którą widać było doskonale.

Gorączkowo więc skakałem po skałach, uciekając przed nadchodzącym wieczorem, patrząc jak rozbitek na powiewającą chustkę, gdy nagle ujrzałem — naszą kulę!

Promienie zachodzącego słońca odbijały się świetnie w szklanych ścianach naszego okrągłego domku. Wydałem okrzyk radości na ten widok, i zacząłem biedz bez pamięci, lecz zaraz wpadłem w jakiś wąwóz i wykręciłem nogę w kostce. Wygramoliłem się jak mogłem najprędzej i kulejąc, zdążałem do zbawczej kuli. Padłem nań zdyszany, dziękując w duchu Opatrzności; wszystkie obawy pierzchły, jak przykry sen, czułem się teraz ocalony. Nacisnąłem wiadomą mi sprężynę i odsunąłem klapę. Zajrzałem do wnętrza, wszystko było na swem miejscu, tak, jak zostawiliśmy wychodząc. W sunąłem się do środka, złożyłem mój szacowny pakunek między innymi i posiliłem się cokolwiek, chociaż nie czułem wielkiego głodu, ale po prostu z radości powrotu.

Spiesznie się z tem wszystkiem załatwiłem, chcąc dać znać jak najprędzej Cavorowi o naszem szczęściu. Wykręconą kostkę obandażowałem mocno, aby módz lepiej chodzić po skałach i puściłem się w zachodnią stronę na poszukiwanie mego towarzysza.

Lekki wietrzyk powiewał chustką, którą było widać doskonale, lecz Cavora dojrzeć nigdzie nie mogłem. Czyżby znużony drogą, tak jak ja, zasnął gdzie przytulony do skały? Jakiś niepokój ogarnął mnie i z całej siły zacząłem wołać: Cavorze! Cavorze!

Napróżno, żaden głos nie odpowiedział na moje wołanie. Samotność i cisza ogromna przeraziły mnie. Co się stało z Cavorem? Bo choćby spał, to głos mój powinien by go obudzić, wszak szedłem na jego spotkanie, więc nie musieliśmy być daleko jeden od drugiego, a jeżeli wpadł w jaką szczelinę, to ja, będąc w tej stronie, koniecznie powinienem był słyszeć jego wołanie o pomoc.

Co mu się więc mogło przytrafić? Czyżby Selenici napadli go? Gubiąc się w domysłach i rozglądając dokoła, szedłem gorączkowo w stronę chustki wciąż jasno widzialnej na ciemniejącym błękicie nieba. Doszedłem do skały wyższej od innych, na której szczycie powiewał nasz skromny sztandar, stanąłem pod nim i uparcie patrzałem dokoła, sądząc, że lada chwila ujrzę Cavora, wysuwającego się z jakiego wąwozu. Lecz napróżno wzrok wytężałem: byłem sam, sam wśród pustki, wśród tej grobowej ciszy.



XVI.
List.


Nagle o jakie trzydzieści metrów ode mnie na pochyłości skały, wśród potratowanej, zeschłej roślinności zobaczyłem czapkę Cavora. Zadrżałem z przerażenia.

Więc go napadły te podobne do owadów istoty, bronił im się biedak, walczył jak mógł, czego dowodem te podeptane rośliny, a oni przemocą wzięli go.

Podszedłem bliżej, i podniosłem czapkę, ślady krwi widać było dokoła.

Stałem przerażony, namyślając się co robić, gdy ujrzałem podrzucany lekko wieczornym powiewem jakiś biały, niewielki przedmiot. Podniosłem go, był to papier zgnieciony i krwią poplamiony, a na nim poznałem pismo Cavora. Usiadłem na pochyłości skały, wyprostowałem papier delikatnie i zacząłem czytać co następuje.

— Stłukłem mocno kolano, nie mogę chodzić ani pełzać...

To było wyraźnie napisane, a później nieczytelnie:

— Oni mnie ciągle gonią i wkrótce dogonią.

Potem bardzo pospiesznie napisane:

— Już ich słyszę, — i niewyraźny zygzak. Dalej znów kilka wyrazów:

— Ale to zupełnie inny rodzaj Selenitów, muszą mieć większe komórki mózgowe, gdyż zupełnie inaczej mówią, musi to być klasa rządząca — dalej nic już nie mogłem odczytać.

W końcu były jeszcze niewyraźne te słowa:

— Ubrani są w cienkie, złote pancerze. Choć jestem ranny i zupełnie w ich mocy, ale zdaje mi się, że się porozumiemy, nie tracę nadziei... (Wieczny marzyciel ten Cavor!) Oni do mnie nie strzelali, nic mi dotąd złego nie zrobili... mam zamiar...

Na tem list się urwał, duża kresa ołówkiem przecinała cały list, mocno krwią poplamiony.

Gdy tak siedzę, zdrętwiały z żalu nad losem Cavora, rozmyślając, jakby mu pomódz, lekki biały chłodny puszek dotknął mej ręki. Ocknąłem się, spojrzałem dokoła, to śnieg zaczynał padać, te białe płatki to zwiastuny nocy.

Spojrzałem na niebo, na ciemnym jego szafirze świeciły miliony gwiazd, na wschodzie widać, było złowrogie złoto-bronzowe chmury, na zachodzie słońce już znikło, a gęste, białe mgły rozpościerały się powoli, na ich zaś tle spiczaste skały i suche łodygi roślin rysowały się jak czarne cienie... Nagle zawiał lodowaty wiatr, śnieg zaczął padać gęstemi płatami. W tej samej chwili usłyszałem dźwięk podziemnego dzwonu: „Bum... bum... bum...”, jak wtedy, gdyśmy rankiem wyszli z naszej sfery i uczyli się chodzić po księżycowych skałach.

The First Men In The Moon by Claude Shepperson 10

Po chwili wszystko ucichło, a ja pomyślałem, że gdy noc mnie tu zajdzie, to ten dzwon wieczorny będzie moim dzwonem pogrzebowym.

— Nie! — zawołałem rozpaczliwie — ja nie chcę jeszcze umierać! Nie dam się śmierci!

I drżąc z zimna i ze wzruszenia, zacząłem skakać co sił ze skały na skałę w stronę, gdzie leżała sfera.

Czas już był wielki, bo nim dobiegłem do niej, to gęsto padający śnieg zakrył ją już do połowy. Zesztywniałemi od zimna palcami zaledwie mogłem nacisnąć sprężynę i odsunąć klapę otworu, przez który wsunąłem się do wnętrza. Zasunąłem prędko klapę, chcąc uniknąć zimna i śniegu, a że kilka okiennic było odsuniętych, więc przez szyby domku widziałem, jak wszystko już dokoła pokrył śnieżny całun, a wszystkie łodygi okryte białym puchem stały w zwartych szeregach, jak wysłanki śmierci.

A Cavor? Co się z nim dzieje? Dziwno mi było bez niego. Szukałem go oczami, czekałem na niego. Zadymka na zewnątrz wzmagała się, wiatr wył złowrogo. Wkrótce śnieg zasypie całą sferę i nim znów słońce zaświeci na tej dziwnej planecie już ja go nie ujrzę. Dobrowolną moją śmiercią Cavorowi nie pomogę a jeżeli wrócę szczęśliwie na ziemię, mając odpowiednie środki materyalne, zbiorę całą wyprawę ochotniczą, wrócę tu i wyswobodzę przyjaciela. Postanowiłem więc wrócić na ziemię z pomocą Bożą.



XVII.
W przestrzeni.


Przedewszyskiem przypomniałem sobie, gdzie się znajdowała mała lampka nasza, zapaliłem ją, potem nagrzałem bardzo mocno ogrzewacze i sprawdziłem, czy przyrządy wydzielające tlen i pochłaniające kwas węglany, wydzielany przy oddychaniu, działają prawidłowo. Nim się sfera dostatecznie nagrzała, posiliłem się naszymi zapasami, gdyż po przebytych trudach i wrażeniach czułem się zupełnie wyczerpany.

Nie wiem, jak długo trwały te przygotowania, bo zegarek Cavora jeszcze w chwili przybycia na księżyc potłukł się w kawałki, a tutaj czas liczył się zupełnie inaczej niż na ziemi. Gdy już gorąco zrobiło się w kuli, nastawiłem ostrożnie przyrząd wynaleziony przez Cavora, pozasuwałem cavoritowe okiennice wewnętrzne, zgasiłem lampkę i przyśrubowałem ją mocno do odpowiedniego przyrządu, Bogu się poleciwszy, czekałem.

Ta ciemność i cisza dawały mi przedsmak grobu, byłem jakby żywcem pogrzebany. W tem uczułem leciuchne wstrząśnienie i zaraz zrozumiałem, że lecę w przestrzeń, bo przedmioty leżące wewnątrz kuli, jak blaszanki z zapasami i mój pakunek ze złotem, zaczęły mnie uderzać po kolei. Przez zasunięcie okiennic Cavoritowych wpływ siły przyciągania księżyca na sferę przerwał się i zaczęła nań działać tylko siła odśrodkowa. Leciałem.

Doczołgałem się, jak mogłem, macając po ścianach rękami, do otworu, chwyciłem za sznur, który przezorny Cavor tam umocował, aby trzymając się, można było ustać na nogach i odsunąwszy klapę do połowy, wyjrzałem. Zdawało mi się, że ledwie dziesięć minut byłem w przestrzeni, i że jestem jeszcze blisko księżyca, tymczasem byłem już tak daleko, że przedstawił mi się jako wielki srebrny sierp na ciemnem niebie, a jak półksiężyc turecki świeciła nasza ziemia.

Zadymki śnieżnej ani znaku, pogoda i spokój zupełny panował w przestworzu.

Mocno zdziwiony tym widokiem, chciałem zobaczyć, co też będzie widać z przeciwnej strony i odsunąłem cavoritową okiennicę naprzeciw otworu. Olśniony oślepiającym blaskiem słońca, coprędzej zasunąłem okiennicę, wróciłem do otworu i podziwiając te cuda wszechświata, zadałem sobie pytanie, gdzie też los mnie rzuci?

Cavor umiał kierować sferą, on uczony, matematyk astronom. Ja obecnie rozumiałem tylko cokolwiek, bo korzystałem z jasnych wykładów mego przyjaciela, i wszakże z nim razem budowałem sferę i odbyłem podróż na księżyc, ale czy mi się uda powrócić na ziemię?

Myśl ta trwożyła mnie bardzo, w tamtej podróży: Cavor był sternikiem, a teraz czyż dam sobie radę bez niego?

Wytężyłem pamięć, aby sobie przypomnieć wszystkie wskazówki Cavora i po chwili wielkiej pracy pamięciowej przypomniałem sobie, że muszę przybliżyć się do księżyca, przelecieć poza nim, potem zamknąć cavoritowe okiennice z tej strony, a otworzyć wschodnie okna, wtedy ziemia zacznie mnie przyciągać i powrócę na nią.

Zwinąłem więc zaraz okiennice, wychodzące na księżyc i zacząłem lecieć jakby z powrotem, ale gdy znów uczułem jak przy pierwszem zbliżeniu do księżyca, że stoję na dnie a nie wiszę w powietrzu, nie mając zamiaru wrócić na tę zimną planetę, prędziutko zasunąłem okiennicę od strony księżyca, przebiegłem koło niego z niesłychaną szybkością, a otworzywszy następnie wschodnie okiennice zacząłem spadać ku ziemi przyciągany przez nią. Uczułem się spokojniejszy teraz, byłem tylko małym atomem w wszechświecie, ale atomem wolnym, leciałem w przestrzeni, jak miliony gwiazd lecą po niebieskim przestworzu, drogę miałem wytkniętą i dziwnie blisko wtedy czułem obecność Przedwiecznego. Głowa mi tylko trochę ciążyła, a zresztą pod względem fizycznym czułem się zupełnie dobrze.

Nigdy nie zapomnę uczuć i wrażeń, jakich doznałem w tej bezmiernej podróży mojej! Chwilami zdawało mi się, że dopiero co opuściłem księżyc, a chwilami znów, że już od wieków lecę tak w przestrzeni, że jestem istotą stworzoną przed wiekami, że nigdy nie skończę mego biegu, lecz wiecznie krążyć tak będę wśród planet.

W kuli było ciemno, gdyż otwór, przy którym stałem, wychodził w stronę ziemi, która z powodu oddalenia słabo jeszcze oświecała, słońce zaś było pode mną.

Sam byłem wśród ciszy wszechświata, a jednak nie czułem się osamotniony, doznałem wrażenia podróżnego, wracającego do rodzinnego domu, czułem się silnym opieką Wszechmocnego i nie doznawałem w duszy żadnej obawy.

Natomiast zdawało mi się, że nie mogę być tym samym Bedfordem z Londynu, który został bez grosza, który zamknął się w Lympne, by napisać arcydzieło dla sceny, a później poznał Cavora i pracował nad jego wynalazkiem, tamten Bedford wydał mi się tak małym, biednym i ograniczonym, że litość mnie brała nad tym nędzarzem. Przebiegłem myślą całe jego życie: dzieciństwo, czasy szkolne, pierwszą młodość... I wydał mi się on maleńką mrówką, uwijającą się w piasku, o! jak nieskończenie większym, silniejszy duchem był obecny Bedford, który dzięki wpływowi uczonego Cavora dokonywał rzeczy nadzwyczajnych.

Wśród tych rozmyślań zbliżyłem się ku ziemi tak, że już czułem wyraźnie jej siłę przyciągającą. Gdzie ja też spadnę? pomyślałem. Szczęśliwie wyszedłem ze wszystkich przygód na księżycu a pewnie zginę, wracając do matki ziemi. Tymczasem byłem już wśród atmosfery otaczającej kulę ziemską, temperatura zaczęła się podnosić, niedługo spadnę, ale gdzie to nastąpi?



XVIII.
Bedford w Littlestone.


Nareszcie w szarem półświetle ujrzałem pod sobą morze. Ziemia już mi się nie przedstawiała jak kula, ale jak ciało płaskie i wklęsłe, byłem już blisko mojego świata, ludzkiego świata.

Zasunąłem szczelnie wszystkie okiennice, tylko wschodnią na cal zostawiłem uchyloną aby spuszczać się na dół zupełnie wolno i uniknąć uderzenia gwałtownego. W krótce usłyszałem szum fal morskich, usiadłem na podłodze i poleciwszy się Bogu, czekałem...

The First Men In The Moon by Claude Shepperson 10a

Kula wpadła w morze z ogromnym pluskiem.

Sfera spadła w wodę z ogromnym pluskiem, natychmiast zwinąłem wszystkie cavoritowe okiennice, i poczułem, że powoli zagłębiam się w otchłań, potem, że wypływam na powierzchnię wody.

Podróż moja powietrzna skończyła się, zaczynałem teraz żeglować po morzu. Domek mój szklany pływał po falach, jak bańka mydlana.

Noc była ciemna, niebo pochmurne, gdzieś w dali błyszczały żółtawe światełka przepływających okrętów, a niezbyt daleko widziałem duże czerwone światło. Ciekawy byłem niezmiernie, gdzie się też znajduję, i czy kiedykolwiek dopłynę do brzegu w moim czarodziejskim domku.

Nie umiałem nim kierować, zdałem się więc na wolę Opatrzności i czekałem, co dalej będzie. Dziwna rzecz, płynąc tak po morzu bez steru, bez żagli, po prostu w szklanej kuli, jak czarnoksiężnik Merlin w legendach bretońskich, byłem spokojny i pełen nadziei w przyszłość, a czując się mocno znużony, usiadłem na podłodze przy moim ładunku, oparłem głowę na rękach i smacznie zasnąłem, kołysząc się lekko na falach. Nie wiem, jak długo spałem, obudziła mnie nieruchomość kuli, przestała się bowiem kołysać i stała w miejscu.

Wyjrzałem oknem, znajdowałem się na obszernej, piaszczystej mieliźnie. W znacznej odległości widać było drzewa i domy, a więc ląd — ziemia! Spojrzałem na morze, okręt jakiś rysował się na dalekim horyzoncie.

W tej chwili zachwiałem się i upadłem, bo chciałem stanąć o własnej sile, gdyż otwór wejściowy znalazł się u góry, a ja co prędzej pragnąłem go odśrubować. Po chwili dopiero wstawszy, uczyniłem to, powietrze świszcząc wchodziło do wnętrza, byłem niem odurzony. Uczułem mocny ból w piersiach, usiadłem i zacząłem ciężko oddychać. Po jakimś czasie ból ustał, oddychałem już swobodniej.

Wyprostowałem się i głowę wysunąłem otworem, ale siła powietrza wepchnęła mię napowrót wewnątrz kuli, która potoczyła się na bok. Lecz po następnych próbach wydostałem się na wybrzeże zdrów i cały, tylko ruszyć się nie mogłem, gdyż zdawało mi się, że jestem z ołowiu — tak byłem ciężki, ziemia rozpościerała już bez przeszkody władzę swą nade mną.

The First Men In The Moon by E. Hering 08

Był bardzo wczesny ranek; rozejrzałem się dokoła, na prawo widać było kamienisty brzeg, a na nim kilka małych chat, latarnię morską i cypel lądu, wchodzący w morze, z lewej strony jakieś niewielkie sadzawki, a w głębi rząd skromnych domów, jakby świeżo powstające miejsce kąpielowe. Gdy przyzwyczaiłem się znów do powietrza ziemi naszej; powstałem jeszcze z pewną trudnością, przeciągnąłem się razy kilka, aby członkom moim nadać dawną giętkość a czując porządny głód, pomyślałem z jaką przyjemnością napiję się gorącej kawy ze świeżemi bułeczkami, bo choć nie wiedziałem, gdzie jestem, ale pewny byłem, że znajduję się w Europie, a serce mi mówiło, że na angielskim wybrzeżu.

Usłyszałem też czyjeś kroki za sobą, odwróciwszy się, spostrzegłem jakiegoś jegomościa z ręcznikiem na szyi; szedł ku morzu, aby użyć rannej kąpieli. Po flanelowem ubraniu poznałem rodaka. Idąc, przypatrywał mi się ciekawie, jak również szklanej kuli, wreszcie przystanął i zawołał — „Hola, kto pan jesteś!”

Dziwiłem się, że mnie panem nazwał, bo rozczochrany, brudny, i obdarty, wyglądałem na szubrawca raczej niż na porządnego człowieka, lecz rad ze spotkania, odrzekłem pospiesznie...

— A pan kto jesteś?

Uspokojony zbliżył się i wskazując na sferę spytał ciekawie.

— Co to może być?

— Najprzód racz mi pan powiedzieć, gdzie ja jestem? — zapytałem.

— W Littlestone, — odrzekł, wskazując szereg domów. Czy pan dopiero co wylądował? A co to za kula? czy to jaka maszyna?

— Tak.

— Czyś pan po rozbiciu statku w tej kuli tu przypłynął? Czy to jest nowy przyrząd ratunkowy? — pytał zaciekawiony.

Spojrzałem bystro na jego dobroduszną twarz, widziałem, że mogę mu zaufać, więc potwierdziwszy jego mniemanie, że to jest mój przyrząd ratunkowy, rzekłem z naciskiem.

— Potrzebuję pomocy, aby przenieść to, co się znajduje wewnątrz tej kuli w jakie bezpieczne miejsce, gdyż sam temu nie poradzę.

W tej chwili ujrzałem trzech młodych ludzi idących z kąpielowemi ręcznikami w naszą stronę, wielce mnie to ucieszyło, a uprzejmy pan począł gestami wzywać ich, by się do nas zbliżyli.

Za chwilę nadeszli i równie jak pierwszy kąpielowicz zarzucili mnie pytaniami.

— Wszystko panom opowiem później, lecz teraz umieram ze znużenia.

— Chodź pan do hotelu, — rzekł pierwszy mój znajomy, a my zajmiemy się sprowadzeniem pańskiej maszyny.

— Nie mogę, — odrzekłem — w tej kuli, znajduje się całe moje mienie w złotych sztabach.

Spojrzeli na mnie z niedowierzaniem, a potem jeden na drugiego i milczeli. Ja poszedłem do kuli, wyjąłem grube kute kije, które na ziemi ciężyły sześć razy więcej niż na księżycu, łańcuch, kawałki piki, i położyłem to wszystko przed nimi. Pierwszy jegomość podniósł kij, lecz zaraz upuścił go stęknąwszy i zapytał.

— Czy to naprawdę złoto, czy mosiądz?

— Ależ złoto! — zawołali chórem trzej inni.

— Skąd pan wziąłeś tyle złota? zapytał, patrząc na mnie bacznie, dobroduszny, nizki jegomość.

Byłem tak znużony, że nie chcąc długo mówić, powiedziałem im prawdę.

— Przywiozłem je z księżyca!

Pojmiecie czytelnicy, jakiemi oczami spojrzeli wtedy na mnie wszyscy czterej, lecz ja nie zważając na ich zdziwienie, rzekłem krótko.

— Opowiem wam wszystko później, teraz, panowie, pomóżcie mi przenieść ten kruszec do hotelu — jedną sztabę we dwóch poradzicie, a resztę ja sam zaniosę.

— A ta szklana kula?

— Niestety chwilowo muszę ją tu zostawić.

Młodzi ludzie nie zadawali mi już pytań, posłusznie wzięli we dwóch po jednej sztabie i taką szliśmy procesyą do hotelu. Na pół drogi spotkaliśmy gromadkę dzieci: dwie dziewczynki ze szpadelkami, które z przestrachem przypatrywały się dzikiej mojej postaci i szczupły o bystrych oczach chłopak, snać syn rybaka. Ciekawie się przypatrując, towarzyszył nam długą chwilę, lecz potem pobiegł w stronę, gdzie leżała sfera. Zaniepokoiło to mnie bardzo i z obawą patrzałem za chłopcem.

Zauważył to obok stojący młody człowiek i rzekł uspokajająco.

— Nie obawiaj się pan, on się jej nie dotknie.

Słońce tymczasem jasno oświeciło morze i ziemię, czułem pogodę w duszy i zadowolenie z dokonanych czynów. Gospodarz hotelu zawahał się trochę na mój widok, lecz towarzysze moi, jego lokatorowie mówili za mnie, a moje sztaby złote zrobiły też duże wrażenie, dość, że wkrótce znalazłem się w ciepłej kąpieli, jeden z towarzyszy pożyczył mi czystej bielizny i ubrania. Z przyjemnością zasiadłem do śniadania. Zajadając świeże jajka, smaczne grzanki i popijając kawę, opowiedziałem w krótkości czterem moim nowym znajomym naszą wyprawę na księżyc, wyniki jej i mój dzisiejszy powrót na ziemię. Słuchali mnie z ciekawością, ale czytałem z ich ócz, że ani słowa nie wierzyli temu, co im opowiadałem, lecz uważali mnie za bardzo sprytnego blagiera. Wreszcie jeden z nich rzekł:

— Ależ to bajka, niemożebna do uwierzenia.

Wzruszyłem ramionami i odparłem.

— Myśl pan o tem, co chcesz.

Najmłodszy z czterech słuchaczy rzekł do innych półgłosem:

— Nie chce nam powiedzieć prawdy i kwita.

— Panowie, rzekłem poważnie, — wiem, że trudno uwierzyć moim słowom, przygody moje są nadzwyczajne, lecz daję wam słowo honoru, iż przybywam prosto z księżyca...

Jestem panom niezmiernie wdzięczny za ich pomoc i zdaje mi się, że panów niczem nie obraziłem.

— Ależ bynajmniej, odpowiedzieli wszyscy razem z bardzo uprzejmemi minami, zapalili papierosy i rozproszyli się po salonie. Okrągły jegomość zbliżył się do okna i rzekł:

— Pogoda jest przepyszna, nie pamiętam tak ciepłego lata.

W tem coś jakby wielka rakieta wyleciała w powietrze. Rozległ się szum.

— Co to jest? — zawołałem.

— Nie wiem, — odrzekł jeden — z panów i żeby lepiej zobaczyć pobiegł do okna, inni uczynili to samo.

— Stąd nic nie widać, — zawołali i wybiegli przed dom.

Nagle przebiegła mi przez głowę okropna myśl. Jak szalony po biegłem za nimi. Na niebie z tej, strony, gdzie zostawiłem sferę, unosiła się ona teraz w powietrzu jak mały obłoczek.

— To ten chłopiec! to ten przeklęty chłopiec! — krzyczałem w największej pasyi, i roztrącając ludzi biegłem na wybrzeże, gdzie zostawiłem kulę. Nie było jej tam niestety, tylko pozostawiona przez chłopca siatka.

Stałem na miejscu zdrętwiały z rozpaczy. Teraz wszystko przepadło: wielki naukowy wynalazek Cavora, wszystkie moje plany aby jechać odszukać zaginionego towarzysza, jeden ciekawy dzieciak w niwecz obrócił te zamiary i sam zginął.

Dokoła mnie stało więcej niż dwadzieścia osób pytających wzrokiem o wyjaśnienie tego zdarzenia.

— Nie mogę państwu tego wytłómaczyć, zawołałem głośno, — nie jestem w stanie. I gestykulując konwulsyjnie poszedłem do hotelu. Kazałem służącym przenieść złoto do mego pokoju, zamknąłem się na klucz rzuciłem na łóżko i zacząłem złorzeczyć wszystkim nieznośnym malcom psotnikom.

W końcu jak wszystko na świecie i mój gniew musiał się uspokoić. Głowa mnie bardzo bolała, zadzwoniłem o syfon wody sodowej, którą popijając, rozmyślałem co mi teraz wypada zrobić. Kazałem sobie podać materyały piśmienne i napisałem list do dyrektora najbliższego banku, aby przysłał dwóch zaufanych ludzi i wózek bo chcę umieścić w jego banku 100 funtów złota.

Potem z podanego mi kalendarza wziąłem adresy: krawca, kapelusznika, składu z bielizną, zegarmistrza etc. aby przyszli wziąść miarę, gdyż potrzebowałem ich towarów. Następnie kazałem sobie podać drugie śniadanie i posiliwszy się należycie, położyłem się spać.

Wyspawszy się dobrze, spokojniej spojrzałam na świat i ludzi, i zgodziłem się z moim losem. Zapłaciłem mojego dłużnika i wyjechałem do słonecznej Italii, gdzie znów piszę ową sztukę zaczętą wtedy w Lympne.

Ale gdy wielki srebrny księżyc świeci wieczorem, myślę o biednym Cavorze, który na to poświęcił swą wiedzę i pracę całego życia, aby zginąć w chłodnych pieczarach tajemniczego towarzysza ziemi. Wtedy sen ucieka z mych powiek bo szczerze mi żal tego szlachetnego męczennika nauki.


Koniec.





Przypis

  1. Selenita, od greckiej nazwy księżyca — selene, oznacza mieszkańca tej planety.
Advertisement