Ogród Petenery
Advertisement

Kroki wśród nocy • Opowiadanie • Zenon Waśniewski
Kroki wśród nocy
Opowiadanie
Zenon Waśniewski


Zenon Waśniewski - Moja ulica

Zenon Waśniewski - Moja ulica

Zdarza się, że pospolity człowiek nie poznaje swego zbiorowiska, kiedy rozwiązując metafizyczne problemy wpada w objęcia ulicznej pustki na taśmę mocno zużytych filmowych zdarzeń, czającego się spokoju i w ramiona krzyżujących się perspektyw świateł.

W chwili, kiedy szafirową wstęgę nocy zdobi krzyż najmędrszych konstelacja Orjona, ewenementem będzie zjawisko siwej brody, włóczących się nóg i głuchy stukot kostura.

Obserwacja wzajemna, szybka jak krzyżowanie śmiertelnych pchnięć rapieru. Zwiększenie tempa zmęczonych mięśni lub szybko nadbiegający odpoczynek.

Tupot wybijanego marsza triumfalnego lub baletniczy krok na palcach, nie budzący licha, które właśnie nie śpi.

Nadęcie warg, wściekłe sapanie i głowa najeżona albo milczenie, wciskające się w piony ciemności zatrzymanych w biegu kamienic.

Można zadrżeć w czasie niespodziewanego ataku myśli, wylęgłych w huczącej ciszy.

Przyjacielem będzie nawet cień, cofający się ku światłu. Ale niesposób nocować pod latarnią.

Znowu więc ucieczka wiernego towarzysza i tak od słońca do słońca zawieszonych lamp, póki nie zbliży się cel wędrówki.

Ale zastępuje drogę rozmyślanie nad ubóstwem bawiących się w tej chwili w głębiach alkowy, salonu, drewnianej izdebki.

Jednemu brak skrytek, mieszczących wdowie grosze, huraganem wtłacza się wiatr banknotów drugiemu, nie mającemu prócz lekkich i ciężkich butelek niczego, co pachnie ołowiem i czernidłem drukarskiem.

Nie śpi miasto trzydziestotysięczne.

Przez uchylone szyby kłębią się chmurą nadmiary oddechów i wzruszenia. Miasto zamienia się w groteskowy teatr cieni, skąpanych w atmosferze tanich perfum i jeszcze tańszego bezwodnika węglowego.

Nietknięte rękami drzemią w dziewiczej czystości książki i księgi, pisma, nabrzmiałe mądrością. Śpiący rycerze pióra, czekający DNIA. Nikt ciszy na półkach nie zamąci i twojej ciszy, ulico, nie trzeba budzić echem kroków.

W kręgu jasnego koła chwieje się siwa rozwiana broda jakiegoś don Kichota. Kostur ujęty zagłębia się w spienione kryształy niepokalanej zimy i narodzinom nowej myśli wtórują uderzenia zegara i powolne zmęczone kroki.

Chwila, widząca znieruchomiałe głowy, z kielichami wzniesione dłonie, uroczyste źrenice, nabożnie wpatrzone w pionowe wskazówki wyciągniętych rąk Chronosa, regulującego jakąś jazdę w nieznane. Słychać radosne tętna lilipucich bransolet, syczenie bezzębnych weteranów ściennych, drewniany głos lipowej kukułki i chrapliwe bim bam wieżowego potwora, zbudzonego marszem historji, przerażonego rdzą rozkołysanego serca, które dawniej niewyczerpane było i wieczne.

Na obłocznym Rosynancie jak chmura przykrego snu, wisząca nad myślą bez grzechu, odpływa w czerń don Kichot, żegnając ziemię wciskającym się wszędzie śniegiem żalu.

Wiatraki, bezduszne sześciany, ustawione w szereg, chichocą z wewnętrznej radości.

Mija sekunda wieków i pierwszy piasek czasu już się zaczyna przesypywać przez zaciśnięte dłonie przeznaczenia.

Szumi i huczy od otwieranych szeroko ust, ramion i podwoi.

Życie upomina się o swoje prawa, a człowiek po staremu, oblekając twarz w maskę, wita świt nowy.



Advertisement