Ogród Petenery
Advertisement

Zmierzch bogów • Wiersz ze zbioru Księga pieśni • Heinrich Heine • przeł. Aleksander Michaux
Zmierzch bogów
Wiersz ze zbioru Księga pieśni
Heinrich Heineprzeł. Aleksander Michaux


Maj przybył! Przybył z słońcem jak złoto świecącym,
Z swym jedwabnym zefirem i tchnieniem duszącym
I przywabia ponętnie świeżymi kwiatkami,
Pozdrawia niebieskimi fijołków oczami.
I przepyszny kobierzec, misternie utkany
Z złotych świateł i rosy, rzucając na łany,
Przywołuje nań zewsząd rój człowieczych dzieci,
Który z śmiechem radości posłuszny mu — leci.
Mężczyźni kładą świeże pludry nankinowe
I z lśniącymi guzami fraki szafirowe;
Młódź piękna w biel się stroi, barwę swojej sławy,
Młódź pod nosem zakręca wąsików objawy,
A miejskie wierszoroby do kieszeni kładą
Szkiełka, papier, ołówki i całą gromadą
Wszyscy z gwarem radości biegną za rogatki
I tam, ległszy na brzuchach, zrywają pstre kwiatki.
Dziwią się, że tak pilnie rosną sobie drzewa, .
Słuchają, jak rój ptasząt ucieszony śpiewa,
I z piersi ich wezbranych okrzyki zachwytów
Lecą w górę, het, aż tam! do jasnych błękitów.
 
I do mnie maj też przyszedł. Zapukał trzykrotnie
Do drzwi i rzekł: „Maj twoją odwiedza samotnię,
Wybladły marzycielu, pójdź w moje objęcia!”
Lecz jam mu odrzekł przez drzwi na słodkie zaklęcia:
„Próżno, niemiły gościu, wołasz mnie do siebie,
Ja bowiem, zwodzicielu, znam na wylot ciebie
I cały ustrój świata, o tak, znam za wiele,
Z chorej mej duszy dawno pomknęło wesele
I serce moje szarpią wciąż cierpień pazury,
I widzę wszystko, wszystko, przez te grube mury:
Ludzkie domy i ludzkich serc ciemne głębiny,
I w jednych, jak i drugich fałsze, zdrady, winy;
Na obliczach ich czytam, co myślą w skrytości,
Odkrywam pod dziewczyny rumieńcem skromności
Przenamiętnej rozkoszy pragnienie palące,
A na łbach mędrków dzwonki pajaca szydzące.
O tak, ja w tego świata olbrzymiej przestrzeni
Prócz kuglarskich obrazów i powiewnych cieni
Nie widzę nic i ciągle zapytuję z żalem,
Czy on domem wariatów jest, czy też szpitalem?
Oczy moje przenikły ziemi piersi czarne
Niby szybę z kryształu i lśnią mi poczwarne,
Straszne, okropne dziwy, które maj daremnie
Pragnie skryć i swym czarem zasłonić przyjemnie.
Widzę w grobach, z oczami w kole, wyciągniętych
Bladych trupów, z rękami na piersiach wpadniętych,
I plugawe robaki, co im z ust wciąż liżą
I obwisłe przy kościach reszty ciała gryzą.
Widzę syna, co spieszy z piosenką radosną
Na grób swojego ojca, na schadzkę miłosną,
I tam z swą zalotnisią siada — i złośliwie
Blade kwiaty się śmieją, słowik przeraźliwie
Wrzeszczy, a ojciec budzi się z licem złowieszczem,
I matka ziemia wzdryga się boleści dreszczem.
 
O biedna, biedna ziemio, ja znam twe cierpienie,
Widzę, jak ci pierś palą trawiące płomienie,
Jak z żył twych krew gorąca nieustannie bije
I z ran otwartych ogień i dym się wciąż wije.
Widzę synów twych: straszna olbrzymów gromada
Machając pochodniami z przepaści wypada
I wściekłe wyjąc hymny, pełne (klątw i zgrzytu,
Po żelaznych drabinach drze się do błękitu.
A w ślad za nimi pełza reszta karłów z wrzaskiem;
Gwiazdy podruzgotane odpadają z trzaskiem;
Złote zawiasy łamią ciosy rąk zuchwałych
I spada w dół strącony rój aniołów białych.
A blady władca siedzi na tronie — i z głowy
Zdarłszy promienny diadem — wyrywa włos płowy,
I coraz bardziej zbliża się zastęp szalony
Z krzykiem, w dal swych pochodni ciska grad czerwony,
A karły zaś za włosy pochwyciwszy wleką
Aniołów i biczami ognistymi sieką.
A strwożeni uchodzą przed napaścią ową
I mój anioł kochany z twarzą liliową,
Jasnowłosy, na ustach z miłością bez końca
I oczyma lśniącymi jak lazur od słońca —
Ucieka, i na niego karzeł czarny, krzywy
Wpada, zdziera płaszcz jasny i szarpie, krwi chciwy,
Zębami białe ciało i krzyk straszny w dali
Wyje jak huk piorunów, z łoskotem się wali
Wszystko, niebo i ziemia, i w szatach ciemności
Stara noc wpada w głuchych przestrzeniach nicości.





Zobacz też ten tekst w innych językach:

Advertisement