Ogród Petenery
Advertisement

Znak • ze zbioru Szalony pątnik • Stefan Grabiński
Znak
ze zbioru Szalony pątnik
Stefan Grabiński

Passe!

— Trójka.

— Spód.

— Passe.

— Dziesięć taroków, pagat ultimo, tous les trois!

— Contra!

— Re! — odparował spokojnie pan domu i rozpoczął grę królem czerwiennym.

Papierowy władca zebrał okrężną daninę i nie przebity po drodze wrócił lewą do właściciela. Rozmuski zadał z kolei taroki, zręcznie a z powodzeniem prowadząc inicjatywę gry. Nie pomogły wybiegi chytrych partnerów zastawiających sid­ła na muzykalnego pagata — przebiegły cytrzysta wymknął się z obieży i zgodnie z zapowiedzią u początku triumfalnie zakończył turę. Rozmuski wygrał.

Powoli, znużonym ruchem zapalił papierosa i zgarnąwszy parę złotówek, zaczął mieszać karty. Fortuna stała dziś wy­trwale za jego krzesłem. Hazardował, podwajał i potrajał stawki — zawsze szczęśliwie: stos złotych i papierowych ru­lonów po jego lewej ręce rósł bezustannie. Kiedy indziej mo­że by go powodzenie dziwiło — dziś był zbyt zmęczony, by się nad tym zastanawiać. Grał tylko z automatyczną uwa­gą, obliczał ze szczególną sumiennością, jakby z obowiązku, w rzeczywistości obojętny.

Właściwie narzucono mu tę grę, do której zupełnie nie był nastrojony. Uległ tylko życzeniu trzech swoich towarzy­szy i przyjaciół z sąsiedztwa, którzy po hucznej zabawie w domu przyszłych teściów Rozmuskiego wprosili się doń już późno wieczorem na partię taroka. Cóż było począć? Ludzie mili, szczerze mu życzliwi, a nadto moralni sprawcy bliskiego już małżeństwa, przyjaciele-swaci. Wsiedli do sań i prosto od Załęskich zjechali do dworu Rozmuskiego.

Zjedli krótką, kawalerską przekąskę, wypili parę kieliszków starej, gdańskiej wódki i żwawo zasiedli do zielonego stolika. Rozgrzani siarczystym mrozem, sporą ilością wychy­lonych napoi i ciepłem dużej, staropolskiej świetlicy, pano­wie rozobozowali się w domu przyjaciela swobodnie, nie krę­powani obecnością kobiet.

Kostrzycki, wesoły, smukły blondyn z bujną, zawadiacką czupryną, zrzucił nawet frak i przewiesiwszy go przez grzbiet krzesła, grał nucąc od czasu do czasu jakąś krotochwilną piosenkę.

Zgorzelski, rosły, barczysty właściciel żytomierskiego klu­cza, rozparłszy się szeroko w skórzanym, wypłowiałym już mocno fotelu, wtórował mu grubym basem, sięgając w prze­rwach po butelkę węgrzyna umieszczoną u jego nóg pod sto­likiem.

Trzeci z rzędu, szczupły, z zawiesistym, melancholijnie trochę opuszczonym wąsem, Biedrawa, milczał zawzięcie, py­kając z krótkiej fajansowej fajeczki.

Na dworze padał śnieg, na szybach malował krzepkie kwiaty mróz, a w kominie buzował pryskający co chwila mietlicą iskier ogień. Zaciszno było w starym dworze, zaciszno i ciepło.

Pan domu był tego wieczora małomówny. Po bladej jego twarzy nie przemknął ani razu uśmiech. Zbywał milczeniem dowcipy przyjaciół, ze spokojnym chłodem odpowiadał na przekorne ich zaczepki. Był w nastroju zgoła nie przedweselnym. Usiłowania druhów, którzy już od lat paru dokładali wszelkich starań, by go wyprowadzić ze stanu zobojętnienia, dziś także spełzły na niczym. Ponura zaduma zagnieździła się w sercu tego zamkniętego człowieka.

Był jeszcze młody i piękny. Spod bujnych, kruczych wło­sów wyglądało oblicze męskie, o liniach mocno zakreślonych, pełne energii i poczucia siły. Niegdyś należał podobno do najweselszych ludzi w okolicy. Dopiero małżeństwo, zawarte lat temu dziesięć z Jadwigą Grotkowską, zmieniło go naj­zupełniej. Spoważniał, zaczął unikać towarzystwa, wieść ży­cie w zaciszu domowym.

Różne krążyły pogłoski o pożyciu Rozmuskich i gadatliwa plotka snuła o nim najdziwaczniejsze powieści. Najprawdo­podobniej jednak szczęśliwym nie było. Związek tych dwoj­ga wyjątkowych łudzi, dumnych nad miarę i nad wyraz gwałtownych, należał do rzędu tych rzadkich stosunków, które znajdują ujście albo w miłości do zatraty tchu lub — w śmierci. I tę ostatnią drogę obrała Jadwiga Rozmuska. Pewnej zimowej nocy znaleziono ją martwą, z przestrzeloną na wylot piersią, w sypialni męża. W liście ukrytym za gorsetem wyznała ta dziwna kobieta, że ginie z własnej ręki i woli, nie podając przyczyn samobójczego zamachu.

Rozmuski szalał z bólu, wił się z rozpaczy i gdyby nie wyraźne życzenie zmarłej wyrażone w testamencie, by został przy życiu, byłby niewątpliwie poszedł w jej ślady.

Lecz od owej tragicznej nocy chmura bólu nie zeszła z je­go czoła. Rozpytywany o szczegóły śmierci i przeszłość mał­żeńską milczał uporczywie i odmawiał wszelkich zwierzeń. W ogóle nigdy o wypadku i żonie nie wspominał, zawarłszy w sobie przeszłość na żelazne wrzeciądze.

Od tego czasu upłynęło lat pięć. Ból ukoił się, złagodniał i przeszedł w stałe zamyślenie. Dopiero w ostatnich miesią­cach Rozmuski jakby otrząsnął się pod dobroczynnym wpły­wem przyjaciół i z wolna powracał do życia. Wreszcie ustą­pił usilnym ich zabiegom i poprosił o rękę bogatej a pięknej Leokadii Załęskiej, córki sąsiada, która podobno od dawna, jeszcze przed zawarciem jego pierwszego małżeństwa, darzy­ła go cichym, nie odwzajemnionym uczuciem.

Rozpoczęto czwartą partię. Zgorzelski zmieszał karty, roz­dał i po przeprowadzeniu licytacji gra potoczyła się od no­wa.

Wtem skrzypnęły z cicha drzwi wchodowe i do pokoju wsunął się nieśmiało Filip, stary sługa domu.

Rozmuski usłyszał ostrożne kroki i zwrócił się doń profi­lem.

— Jaśnie panie!

— Co powiesz, stary?

— Jakaś pani w żałobie czeka w sieni i rada by bardzo w ważnej sprawie widzieć się z jaśnie panem.

Rozmuski spojrzał na zegarek.

— Teraz? O trzeciej po północy? Także fantazja! Pewnie jakaś wdowa po oficjaliście. Nie macie wyobrażenia, kochani — dokończył w stronę przyjaciół — jak mnie nuży ta wieczna żebranina. Nachodzą mnie i dręczą niemal codziennie.

— Jaśnie panie — wtrącił poważnie Filip — znam je wszystkie, bo nie od dziś i nie od wczora tutaj służę — to jest żadna z tych. To jest ktoś inny.

Rozmuskiego uderzyło coś w głosie sługi, bo popatrzył uważnie, po czym wstając od stołu przeprosił gości:

— Wybaczcie, muszę na parę minut przerwać partię, za­wrócę. Filipie, przyniesiesz tymczasem panom parę butelek węgrzyna, tego w zielonych flaszkach, wiesz?

— Stanie się, jaśnie panie!

Rozmuski nacisnął klamkę i zniknął w sieni. Za nim milcząco wymknął się z komnaty służący. Goście zostali sami we trójkę.

— A to jakaś romantyczna historia! — zauważył wesoło Kostrzycki. — Odwiedziny po północy w grubej żałobie!

— Ej, kto wie — podchwycił krotochwilnie Biedrawa — nasz Stefan nie ma jeszcze jakichś zaległości nowszej daty?

Aha, właśnie i ja o tym myślałem — potwierdził sentencjonalnie Zgorzelski — może jakaś maleńka likwidacja ostatniej doby wdowiego bytowania. A w samą porę się głosiła — za jaki tydzień, dwa mogłoby być za późno.

Tok dalszych uwag przerwało wejście Filipa z węgrzynem. Stary milcząc postawił trzy omszałe butelki na srebrnej, masywnej tacy i odkorkowawszy nalał do dużych szklanic. Obecność starca zmroziła jakoś wesołość. Wiał od niego jakby chłód i utajona niechęć.

Kostrzycki podniósł pod światło likwor i pojąc oczy jego soczystą barwą, przerwał przykre milczenie

— Na zdrowie miłego gospodarza i jego przyszłej pięknej żony!

— Na zdrowie, vivant! Crescent et multiplicentur! — za­wtórowali wszyscy trzej chórem, spełniając toast.

Filip nieznacznie skrzywił się i zabierał do wyjścia.

— No, a ty, stary — zatrzymał go w drodze Kostrzycki — nie napijesz się z nami na zdrowie twej przyszłej pani?

Starzec spojrzał nań surowo i odpowiedział spokojnym, równym głosem:

— Nie — dziękuję wielmożnemu panu — za wielki za­szczyt. Zresztą jedną miałem panią w życiu i tej wiernie słu­żyłem, a dziś ona nieboszczka. Stary ja już niezdara — do­rzucił z tłumioną goryczą — czas mi już odejść na spoczy­nek, czas. Nie umiem dwom bogom służyć.

I nie czekając na odpowiedź, skwapliwie opuścił zaskoczo­nych mężczyzn.

Kostrzycki pierwszy ochłonął ze zdziwienia.

— A to ciekawy stary! Słyszeliście?

— Istotnie, uparty dziwak, któremu trudno nagiąć się do nowych porządków.

— Wiecie — zauważył Biedrawa — wygląda to tak, jak­by nie życzył sobie ponownego małżeństwa Stefana.

— Et, głupstwo — zawyrokował Zgorzelski — chyba nie będziemy zastanawiać się nad sympatiami i zapatrywania­mi sługi. Szkoda czasu. Lepiej opowie nam Kostrzycki jed­ną ze swoich kapitalnych anegdot, których spory zapas mie­wa zawsze pod ręką.

Wezwany nie bronił się bardzo i popiwszy węgrzyna za­czął opowiadać. Historia była nader ucieszna. Za jedną krotochwilą poszła druga, za nią trzecia i dalsze przeplatane częstym wychylaniem szklanek, osnute kłębami tytoniowego dymu, ubarwione pustą piosenką.

Tak mijały niepostrzeżenie chwile i staroświecki zegar rozpięty na kolumienkach wskazywał już czwartą nad ra­nem.

Podochoceni goście jakoś nie zauważyli przydługiej nie­obecności gospodarza i zabawiali się sami w najlepsze. Do­piero wejście Filipa otrzeźwiło trochę zmącone głowy. Bied­rawa rzucił okiem na sługę, potem na zegar i nagle spo­ważniał:

— Filipie, gdzie pan? Czemu do nas nie wraca? Czyżby zapomniał, żeśmy u niego w gościnie?

Dwaj inni również pytająco zwrócili się do starego. Na twarzy sługi widniało trwożne zakłopotanie.

— Pana nie ma we dworze.

— Jak to? Wyjechał?

— Może zamknął się na rozmowę w którymś z dalszych I pokoi?

— Nie, proszę panów. Jaśnie pan jeszcze nie wrócił.

— Więc wychodził z domu? Kiedy? Dokąd? Starzec tajemniczo zniżając głos mówił:

— Było tak. Wyszedłem tuż za panem w sień, gdzie miała oczekiwać go owa pani w żałobie. Rozglądaliśmy się wkoło, ale w sieni nie było nikogo. Jaśnie pan myślał, że mi się przywidziało lub że kpię z niego, i już chciał mnie surowo zgromić, gdy wtem spojrzał ku wyjściu i jakby coś spostrzegł. Ja nic nie widziałem... Pan otworzył drzwi i wyszedł na podwórze, ja za nim, lecz ręką wstrzymał mię i kazał nie ruszać się z miejsca. Potem przeszedł podwórzec, ciągle patrząc prosto przed siebie, jak ślepiec, z wyciągniętymi naprzód ramionami, którego ktoś prowadzi. Tak przeszedł podwórze, klepisko i przez bramę wjazdową wyszedł na drogę przed dworem. Stangret, który drzemał w wozowni, widział go także, jak brnął przez śnieg i otwierał wierzeje — lecz oprócz pana nie dojrzał wkoło ani żywej duszy... I tak wydostał się na czyste pole w mróz, w zawały śnieżne po kolana. Bez płaszcza poszedł, bez czapki, tak jak wstał stąd od stołu. Widziałem go z dworu jak na dłoni. Wyraźnie czernił się na śniegu — noc dziś księżycowa.

— Czemużeś nie zarzucił nań przynajmniej okrycia? — przerwał zmienionym głosem Kostrzycki. — Tam na polu będzie ze dwadzieścia stopni mrozu.

Stary bezradnie opuścił głowę:

— Nie śmiałem iść za nim: zabronił wyraźnie. W oczach miał przy tym takie błyski, że coś mię od niego odpychało.

— I cóż dalej? Dokąd zaszedł?

— Nie wiem. Widziałem go jeszcze czas jakiś na gościńcu; potem skręcił w lewo...

— W lewo! — podchwycił Biedrawa. — Ależ trakt główny skręca w przeciwną stronę! Na lewo biegnie droga...

— Na cmentarz — dopowiedział półgłosem sługa. — Tam zniknął z oczu...

— Nie ma ani chwili do stracenia — zawołał nagle Zgorzelski, opanowując przemocą dziwne uczucie lęku, jakim I przejęły obecnych słowa Filipa. — Trzeba zwołać parobków i zaprząc dwoje sań. Może go jeszcze ocalimy, o ile dotąd nie zamarzł.

— Parobków już wysłałem — odparł Filip — a sanie wielmożnych panów też gotowe do odjazdu... Złą noc podob­no wybrali panowie na zabawę, bardzo złą noc...

Mężczyźni, już na wychodnym, równocześnie zwrócili się pytająco ku starcowi.

— Dzisiejszej nocy — objaśnił — przypada rocznica śmierci nieboszczki pani.

Gdy domawiał tych słów, drzwi od sieni otworzyły się i do pokoju wszedł Rozmuski.

Okrzyk przerażenia powitał go u progu. Mimo woli jak przed widmem cofnęli się wszyscy w głąb sali.

Był blady jak płótno i zesztywniały jakby od mrozu. Gę­ste okiście szronu srebrzyły się na wąsach, wąska biała taśma lodu obrzeżyła klapy fraka... Patrzył w nich błyszczącymi obłąkaniem i grozą oczyma...

Tak upłynęło parę ciężkich jak wieczność sekund. Wresz­cie rzekł bezdźwięcznym, jakimś obcym głosem:

— Zostawcie mnie samego.

Drewnianym krokiem podszedł do fotela pod oknem i ru­nął weń złamanym, bezwładnym ruchem. Znużona głowa opadła ciężko na poręcz. Wtedy spostrzegli, że Rozmuski był siwy jak gołąb...

Milcząc, trzej mężczyźni opuścili pokój i pospiesznie wdziawszy futra, odjechali. Jakiś czas dochodziły z oddali srebrzyste potrząsy dzwonków i rżenie wypoczętych koni. Potem zaległa cisza.

W trzy tygodnie potem rozeszła się po okolicy wiadomość, że Stefan Rozmuski zerwał z narzeczoną.

Advertisement